Выбрать главу
Pod redakcją Richarda Berendzena
Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej NASA, SP-328
1973

— Czy jesteście członkiem partii, profesorze Markow?

Markow skinął głową przesłuchującej go kobiecie.

— I nie zostaliście przyjęci do akademii?

— Jeszcze nie — odparł z lodowatym uśmiechem.

Siedzieli oboje w małej, zagraconej klitce bez okien i o nagich białych ścianach, służącej za pokój do przesłuchań. Jedna ze świetlówek na suficie bez przerwy mrugała i Markow odbierał to jej pukanie w swój mózg niby chińską torturę wodną. „Może to celowe — pomyślał. — Może stanowi część przesłuchania? Albo to tylko partacka robota konserwatora?”

Kobieta siedząca naprzeciw niego, po drugiej stronie małego stołu, miała na sobie beżowy mundur z czerwonymi pagonami i odznakami porucznika. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia dwa lata i traktowała przesłuchanie Markowa bardzo poważnie. Postanowił przeto być czarujący.

— Moja droga, młoda damo — rzekł. — Cała historia mego życia znajduje się w tych papierach rozłożonych przed panią. Życie nie nazbyt barwne, co przyznaję, ale jeśli interesuje panią szczególnie jakaś jego część…

Zerknęła na listę pytań, na której spoczywała jej lewa dłoń. W prawej trzymała ołówek z nadgryzionym końcem.

— Czy jesteście żonaci? — spytała.

„Ma zamiar przejść przez całą cholerną listę — pomyślał w rozpaczy. — To zajmie długie godziny.”

— Tak. Moja żona ma na imię Maria…

— Nie tak szybko — rzekła i ołówkiem zrobiła znaczek w odpowiednim kwadraciku.

— Dzieci?

— Nie mam.

— Imię żony?

— Maria.

— Nazwisko panieńskie?

— Kirczatowska.

Odpowiedź nie zrobiła na agentce żadnego wrażenia. Najwyraźniej nie miała pojęcia, że major Markowa może uczynić jej życie bardzo przykrym.

— Jak długo jesteście żonaci?

— Przez całe życie.

Spojrzała na niego ostro.

— Co takiego?

Markow uśmiechnął się łagodnie. „Ma całkiem ładną twarz — pomyślał. — Ciekawe, co by zrobiła, gdybym przechylił się przez stół i skubnął ustami tę jej ponętną dolną wargę.”

— W styczniu będzie dwadzieścia cztery lata — odparł.

Zerknęła znów na listę i coś na niej zaznaczyła. Potem podniosła wzrok i ich oczy spotkały się.

— Dwadzieścia cztery lata i bez dzieci?

— Cierpię na przykrą chorobę — skłamał Markow wesoło.

— Czy jesteście… impotentem? — Ostatnie słowo wypowiedziała szeptem.

Markow wzruszył ramionami.

— Powody są psychologiczne. Czasami, bardzo rzadko, gdy znajdę piękną i kochającą kobietę, jestem jak tygrys. Ale z większością kobiet… nic nie wychodzi…

— Ale jak wasza żona…?

Drzwi pokoju, gdzie siedzieli, gwałtownie się otwarły i wszedł przez nie krępy mężczyzna w mundurze kapitana.

— Kiedy skończycie wypełniać ten formularz? — spytał agentkę. — Pułkownik czeka.

Wstając z krzesła i spoglądając na młodego kapitana z wysokości swych stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, Markow zasugerował:

— Jeśli jesteście pewni, że nie jestem ani szpiegiem, ani mordercą, być może mógłbym się teraz spotkać z pułkownikiem, a potem powrócić tutaj i udzielić odpowiedzi na resztę pytań.

Również agentka podniosła się ze swego krzesła.

— Albo może skończę ten wywiad po godzinach pracy — powiedziała.

— Och, nie chciałbym wam sprawiać kłopotu — odparł Markow ostrożnie.

— Często zostaję w biurze po pracy — mówiła. — A te formularze to rutyna. Nie ma w nich nic delikatnego. Możemy nawet skończyć wywiad w waszym mieszkaniu, profesorze, jeśli to wam odpowiada.

— Nie przeprowadzamy wywiadów w prywatnych mieszkaniach! — warknął kapitan.

Markow sięgnął po swe krzesło ze smutnym wzruszeniem ramion.

— Dobrze więc. Będę chyba musiał skończyć ten wywiad tutaj i narazić pułkownika na czekanie.

— Nie ma mowy — zdecydował kapitan. — Zobaczycie się z pułkownikiem teraz, a potem wrócicie tutaj i dokończycie wywiadu. Bez względu na to, jak długo będzie to trwało.

— Wasza wola — zgodził się potulnie Markow i ukradkowo mrugnął do agentki.

— Do zobaczenia w tym pokoju — powiedziała, nie dając nic po sobie poznać. — Bez względu na to, jak późno to będzie.

Markow, podążając za kapitanem, z trudem tłumił śmiech. Ściany korytarza, którym szli, były pozbawione wszelkich ozdób i choć zostały prawdopodobnie niedawno pomalowane na nowo, wyglądały ponuro, niemal obskurnie. Co chwila mijali się ze śpieszącymi gdzieś mężczyznami i kobietami, w większości umundurowanymi. Chociaż Markow nie dostrzegał nigdzie kamery telewizyjnej, miał uczucie, że jest bez przerwy obserwowany.

Kapitan wprowadził ich do sekretariatu, gdzie siedziała za biurkiem pulchna kobieta w średnim wieku. Miała przed sobą elektryczną maszynę do pisania, a po lewej stronie dwa telefony. Obrzuciła Markowa krytycznym spojrzeniem, podobnym do tego, które często widywał u swej żony, tak iż odruchowo wygładził swe włosy i brodę. Potem bez słowa wskazała drzwi za swym biurkiem.

Kapitan dał Markowowi znak, by szedł za nim, i zbliżywszy się do drzwi, zapukał jeden raz, po czym powoli i ostrożnie otworzył je.

„Do licha! — pomyślał Markow. — Chyba wszyscy stracili tu mowę. Czy jesteśmy w świątyni?”

Kapitan nie przestąpił progu, lecz zrobił w stronę Markowa gest, by wszedł do środka. Markow znalazł się w zbytkownie urządzonym gabinecie. Wielkie biurko z czarnego, wypolerowanego drzewa, a za nim dwie skrzyżowane flagi. Perskie dywany na podłodze. Okna wychodzące na Plac Czerwony. Skórzane fotele ustawione równo przy jednej ścianie, a na niskiej szafce — błyszczący samowar.

W gabinecie nie było nikogo. Już Markow miał się odwrócić w stronę kapitana, gdy drugie drzwi, w głębi gabinetu otworzyły się i pojawiła się w nich kobieta. Markow rozpoznał w niej swą żonę.

— Maria! Czy to twoje biuro? — zawołał.

Miała na sobie beżowy mundur, w którym wydawała mu się jeszcze bardziej przysadzista niż zazwyczaj.

— Moje biuro? — zaśmiała się. — Dobre sobie! Moje biuro jest mniejsze niż biurko pułkownika.

— Och!

— No chodź, chodźże wreszcie. Oni tam czekają.

Skierowali się oboje ku przylegającemu do gabinetu pokojowi czy raczej sali konferencyjnej. Było tu niemal ciemno od dymu papierosianego fajkowego, produkowanego bez przerwy przez dwadzieścia osób obu płci, siedzących po obu stronach długiego stołu. Markowa tak zaswędziało w nosie, że aż kichnął.

Na honorowym miejscu przy końcu stołu siedział pułkownik — kluskowaty człowieczek o małych, świńskich oczkach. Maria przedstawiła wszystkich zebranych Markowowi, ale było ich tak wiele, że zaraz zapomniał wszystkie nazwiska z wyjątkiem nazwiska akademika Bułaczowa — przewodniczącego Radzieckiej Akademii Nauk i wysokiej klasy astronoma.

Trochę niepewnie Markow usadowił się przy stole we wskazanym przez żonę miejscu — między sekretarką, trzymającą na kolanach notatnik, a drobnym, łysym człowieczkiem, który paląc długiego i cienkiego papierosa, nerwowo puszczał kłęby dymu. Markow zauważył, że jego sąsiadka miała spódniczkę powyżej kolan, ale jej nogi nie były w jego guście.

— A więc możemy zaczynać — rzekł pułkownik, kiwnąwszy głową.