Выбрать главу

James Siegel

W Żywe Oczy

Tłumaczenie Małgorzata Kafel

Tytuł oryginału: Deceit

Copyright © 2006 by James Siegel

Dla Joelle i Aleksy,

dwóch niezwykłych młodych kobiet,

które każdego dnia napawają mnie dumą

Były sobie dwie wioski.

Jedna, w której zawsze mówiono prawdę.

I druga, w której zawsze kłamano.

Pewnego dnia jakiś podróżny stanął na rozstaju dróg. Wiedział, że jedna z nich prowadzi do wioski, w której zawsze mówi się prawdę. W tej wiosce mógłby liczyć na poczęstunek i dach nad głową. Druga droga wiodła do wioski, w której wszyscy kłamali. Tam mógłby zostać pobity, obrabowany albo nawet zamordowany. Na rozstaju stał człowiek, ale podróżny nie wiedział, z której pochodzi on wioski: tej, w której zawsze mówiono prawdę, czy z tej, w której mieszkali kłamcy.

– Możesz zadać mi jedno pytanie – powiedział człowiek. – Tylko jedno.

Podróżny zastanowił się, dokładnie przemyślał propozycję i w końcu zdecydował.

Wskazał na drogę, która prowadziła w lewo, i zapytał:

– Czy to jest droga do twojej wioski?

– Tak – odpowiedział człowiek.

Podróżny kiwnął głową, podziękował i mszył w tamtym kierunku.

Wiedział, że jeśli rozmawiał z człowiekiem z wioski, w której zawsze mówiono prawdę, to wskazana przez niego droga tam właśnie go zaprowadzi. A jeśli spytał o drogę kogoś z wioski kłamców, wtedy ów człowiek musiałby skłamać i również odpowiedziałby twierdząco.

Niezależnie od tego, czy napotkany człowiek był kłamcą, czy zawsze mówił prawdę, udzieliłby tej samej odpowiedzi.

ROZDZIAŁ 1

Piszę najszybciej, jak potrafię.

Galopuję przez terytorium wroga jak konny posłaniec przez prerię, ponieważ muszę dostarczyć pocztę.

Dostałem już za swoje. I chociaż widać, że jestem ranny, wciąż żyję.

Na razie.

Usilnie próbuję przypomnieć sobie wszystko, co może mieć znaczenie.

Czuję się trochę niepewnie, jeśli chodzi o chronologię, przyczynę i skutek, szczegóły.

Szczerze i dobrowolnie się do tego przyznaję. Właśnie. Mam nadzieję, że kiedy ci wszyscy redaktorzy spuszczą z łańcucha korektorów (a zrobią to na pewno) – ci nie skoczą mi do gardła.

Nie winię ich. Naprawdę.

Jestem przecież chłopcem, który wzywał pomocy, kiedy nie było wilka. Smarowałem swoim krzykiem pięciocentymetrowe nagłówki.

Mea culpa.

Mogę tylko powiedzieć, że to, o czym piszę w tym klaustrofobicznym pokoju w motelu, jest absolutną, nieubarwioną, stuprocentową prawdą.

Tak mi dopomóż Bóg. Słowo skauta. Niech padnę trupem, jeśli kłamię.

Zamień „niech” na „na pewno”.

To nie tylko moja ostatnia historia.

To moja ostatnia wola i testament.

Uważaj.

Jesteś moim katem.

Mała dygresja.

Kiedy piszę swoją ostatnią historię, mimo woli przychodzi mi na myśl pierwsza, którą w życiu napisałem.

Miałem wtedy dziewięć lat.

Padał śnieg. I nie było to wątłe prószenie, które zwykle uchodzi za śnieg w nowojorskim Queens. Sypało, jak gdyby komuś na górze odpadło wieczko od solniczki. Wiatr zmiatał sople z naszych uginających się rynien i ciskał nimi w ceglane ściany domu, o które rozpryskiwały się z dźwiękiem uderzanej kijem piłki baseballowej.

Szkoły zamknięto na cały tydzień.

„Mój brat Jimmy pośliznął się na lodzie i uderzył się w głowę – napisałem w zeszycie w linie. – Zawsze się przewraca i różne takie. Wszedł na drzwi i podbił sobie oko. W zeszłym tygodniu przewrócił się w wannie i oparzył się. Jest prawdziwym łajzą i moja mama ciągle mu powtarza, żeby patrzył pod nogi, ale on nie słucha. Ma tylko sześć lat”.

Przyniosłem historyjkę do kuchni, gdzie siedziała przy stole moja mama i podpierając głowę, wpatrywała się w pustą butelkę po johnnie walkerze.

– Przeczytaj – wybełkotała.

Kiedy skończyłem, powiedziała:

– Dobra. Zapamiętaj to. Będą tu za godzinę.

ROZDZIAŁ 2

Nie było ostrzeżeń o nadchodzącej burzy.

Żadne centrum kryzysowe nie ponaglało mnie, żebym zabił okna i opuścił miasto.

Patrząc wstecz, mogę posłużyć się banałem (przepraszam mojego pierwszego profesora dziennikarstwa, który nienawidził komunałów równie szczerze, jak wprowadzonej właśnie zasady niespoufalania się ze studentkami) i stwierdzić, że z wyjątkiem setnych urodzin Belindy Washington tego dnia nie wydarzyło się nic niezwykłego. Nic niezwykłego to właściwie naturalny stan rzeczy w Littleton w Kalifornii – jakieś dwieście czterdzieści sześć kilometrów na wschód od Los Angeles.

Zamień „jakieś” na „dokładnie”.

Dwa lata temu zjeździłem je swoją ostatnią prawowitą własnością – srebrno-niebieską miatą zakupioną w czasach, kiedy miaty były odjazdowe. Miała być potwierdzeniem tezy, że sam wtedy taki byłem.

Teraz miata miała dwa wstydliwe wgniecenia, a skrzynia biegów głośno jęczała przy każdym użyciu.

Tamtego ranka zostałem wezwany do biura Hincha. Okazało się, że mam zrobić relację z setnych urodzin Belindy Washington. Kawałek obyczajowy. Można spokojnie powiedzieć, że każdy artykuł w „Littleton Journal” był kawałkiem obyczajowym. Gazeta szła do druku tylko dwa, trzy razy w tygodniu zależnie od tego, ile małomiasteczkowych wydarzeń nastąpiło od ostatniego wydania. Jedyne poważne wiadomości, jakie trafiały na jej łamy, pochodziły z Associated Press i dotyczyły najczęściej takich miejsc jak Bagdad i Kabul. Czuło się wtedy zapach prochu, który wydzielały litery. Przyglądałem im się tęsknie, jak gdyby były nieprzyzwoitymi francuskimi pocztówkami z minionej epoki.

Z minionej epoki pochodziła Belinda Washington.

Świadczyły o tym jej wózek i prawie łysy czubek głowy. Kiedy wszedłem do świetlicy jedynego domu seniora w Littleton, miała na głowie idiotyczną papierową tiarę z liczbą sto. Ktoś miał naprawdę uroczy pomysł, ale chyba nie Belinda. Wyglądała raczej na skołowaną niż szczęśliwą. Czułem się w obowiązku zachować obiektywizm, więc powstrzymałem chęć strącenia tiary z jej głowy.

Były to czasy, kiedy ściśle przestrzegałem szlachetnych zasad swojego zawodu.

Przedstawiłem się dyrektorowi domu opieki panu Birdwellowi, który uwieczniał doniosły jubileusz za pomocą aparatu cyfrowego. Dobrze. Nie będę musiał pstrykać zdjęć. W „Littleton Journal” byliśmy wielozadaniowi.

Przykucnąłem przed Belindą i przedstawiłem się, mówiąc trochę głośniej niż zwykle.

– Dzień dobry, pani Washington, Tom Valle z „Littleton Journal”.

– I po co pan tak krzyczy? – spytała Belinda, krzywiąc się. Najwyraźniej darzyła protekcjonalnych reporterów podobnym uczuciem jak papierowe tiary. – Zdejmij to coś z mojej głowy – dodała.

– Chętnie. – Wstałem i pozbyłem się tiary, podając ją jednemu z pielęgniarzy, którzy sprawiali wrażenie niezadowolonych, że przeszkodziłem im w zabawie.

– Dużo lepiej – powiedziała Belinda.

– Pewnie – odpowiedziałem. – Wszystkiego najlepszego, pani Washington. Jak to jest, mieć sto lat?

– A jak się panu wydaje?

– Nie wiem.

– Dużo zabawniej jest mieć osiemnaście.

– To było… kiedy? W tysiąc dziewięćset dwudziestym?