Выбрать главу

— Sama powiedziałaś, że nie zdołasz nauczyć się wszystkich zwyczajów i wszystkich fobii.

— Jestem teraz jak okaleczona. Bez Trawy nie mogę uzdrawiać, nie jestem nikomu potrzebna. Niewiele węży opiekuje się snami. Muszę teraz wrócić do domu i powiedzieć nauczycielom, że takiego węża straciłam. Mam nadzieję, że wybaczą mi moją głupotę. Oni rzadko nadają imię, które ja mam zaszczyt nosić, ale mnie tak nazwali i teraz będą rozczarowani.

— Pozwolisz mi pojechać z tobą?

Chciałaby, żeby tak się stało. Zawahała się i było jej wstyd tej chwili słabości.

— Mogą odebrać mi Mgłę i Piaska i skazać na wieczną banicję, a ty podzieliłbyś mój los. Zostań tutaj, Arevinie.

— To nie miałoby dla mnie żadnego znaczenia.

— Mylisz się. Po pewnym czasie zaczęlibyśmy się nienawidzić.

Ja nie znam ciebie, ty nie znasz mnie. Żeby się lepiej poznać, potrzebowalibyśmy więcej spokoju, ciszy i czasu.

Podszedł do niej i objął ramionami. Stali tak przez kilka minut, a kiedy Arevin uniósł głowę, na jego policzkach widniały łzy.

— Proszę cię, wróć — poprosił. — Cokolwiek się stanie, wróć.

— Postaram się tu wrócić — odparła Wężyca. — Kiedy wiosną ucichną wiatry, możesz spodziewać się mojego przyjazdu. A jeśli nie wrócę do kolejnej wiosny, spróbuj o mnie zapomnieć. Gdziekolwiek się znajdę, jeśli w ogóle będę jeszcze przy życiu, na pewno nie będę o tobie pamiętać.

— Będę czekał. — To było wszystko, co obiecał jej Arevin.

Wężyca chwyciła uzdę kucyka i rozpoczęła swoją przeprawę przez pustynię.

2

Mgła uniosła się niczym biała lina na tle otaczającej ją ciemności. Zachwiała się i zasyczała, a Piasek zawtórował jej swoją grzechotką. Wężyca usłyszała odgłosy kopyt, przytłumione przez pustynny piasek, i poczuła drgania pod swoimi dłońmi. Uderzyła ręką ziemię, wzdrygnęła się i wciągnęła powietrze głęboko do płuc. Jej dłoń w miejscu, gdzie ukąsiła ją żmija, była posiniaczona od kłykci po nadgarstek. Położyła więc obolałą dłoń na kolanach i dwukrotnie uderzyła w ziemię lewą ręką. Piasek przestał szaleńczo grzechotać i przypełzł ku niej prosto z ciepłej płaszczyzny czarnej skały wulkanicznej. Wężyca znowu uderzyła dwa razy w ziemię, a wtedy Mgła, która wyczuła wibracje znanego jej dobrze sygnału, położyła się na piasku i rozluźniła swój kaptur.

Odgłosy kopyt ustały. Wężyca usłyszała głosy dobiegające z położonego na skraju oazy obozu, na który składało się kilka czarnych namiotów przysłoniętych wystającą z ziemi skałą. Piasek owinął się wokół przedramienia Wężycy, Mgła zaś wśliznęła się jej na ramiona. Trawa powinna teraz przyczepić się do jej nadgarstka albo objąć delikatnie jej szyję, ale Trawy już nie było. Trawa była martwa.

Nieznany jeździec skierował konia ku Wężycy. Słabe światło bioluminescencyjnych lamp i przysłoniętego chmurami księżyca lśniło na kroplach pryskających spod kopyt gniadosza, które uderzały w płytką wodę oazy. Koń prychał przez rozszerzone nozdrza, a pot na jego szyi zamienił się w pianę za sprawą uprzęży. Złocista uzda lśniła szkarłatnym światłem, rozjaśniającym również twarz jeźdźca.

— Uzdrowicielko?

Podniosła się z ziemi.

— Nazywają mnie Wężyca. — Być może straciła już prawo używania tego tytułu, ale nie chciała wracać do swego imienia z dzieciństwa.

— A ja jestem Merideth. — Kobieta zeskoczyła z konia i chciała podejść, ale zatrzymała się nagle, gdy Mgła uniosła głowę.

— Ona nie będzie atakować — rzekła Wężyca.

Merideth podeszła bliżej.

— Jedna z moich partnerek jest ranna. Czy zechcesz nam pomóc?

Wężyca musiała zdobyć się na pewien wysiłek, by odpowiedzieć bez wahania.

— Tak, oczywiście.

Bała się bardzo, że ktoś poprosi ją o pomoc przy umierającym, a ona nie będzie mogła nic zrobić. Przyklękła, żeby włożyć oba węże do torby. Ślizgały się po jej rękach, a ich chłodne łuski tworzyły pod pacami Wężycy nadzwyczaj wymyślne wzory.

— Mój koń kuleje i będę musiała pożyczyć innego…

Wiewiór, jej prążkowany kucyk, był teraz w obozowisku, w którym przed chwilą zatrzymała się Merideth. Wężyca nie musiała się o niego bać, gdyż główna karawanistka, Grum, troskliwie się nim zajmowała, a jej wnuki żywiły go i szczotkowały z wyjątkową wręcz dbałos’cią. Jeżeli pod nieobecność Wężycy w obozie pojawi się kowal, Grum każe mu podkuć Wiewióra, a w obecnej sytuacji na pewno pożyczy jej innego konia.

— Nie mamy czasu — powiedziała Merideth. — A te pustynne szkapy są stanowczo zbyt wolne. Pojedziemy razem na mojej klaczy.

Należąca do Merideth klacz oddychała normalnie pomimo potu wysychającego właśnie na jej grzbiecie. Stała z uniesioną głową, wyginając nieco szyję i strzygąc uszami. Wyglądała naprawdę imponująco — nie dość, że przewyższała wzrostem Wiewióra, to była jeszcze zwierzęciem w pełni rasowym, czego nie dało się powiedzieć o wędrujących w karawanach kucykach. Chociaż Merideth miała na sobie prosty strój, uprząż jej rumaka bogata była w liczne zdobienia.

Wężyca zamknęła swoją torbę i założyła ubrania, które dostała od ludzi Arevina. Była im wdzięczna za ten podarunek — szczególnie za delikatny i mocny zarazem materiał, stanowiący doskonałą ochronę przed upałami, piaskiem i kurzem.

Merideth dosiadła konia, zwolniła strzemiona i wyciągnęła rękę w stronę Wężycy. Kiedy jednak uzdrowicielka zbliżyła się do niej, zwierzę rozszerzyło nozdrza i zatrzęsło się ze strachu, czując zapach węży. Klacz, na której Merideth złożyła swe łagodne dłonie, nie ruszyła się z miejsca, ale też nie zdołała w pełni się uspokoić.

Jednym skokiem Wężyca usadowiła się tuż za siodłem. Mięśnie wierzchowca napięły się i już po chwili koń galopował, rozbryzgując kopytami wodę oazy. Rozpylone kropelki wylądowały na twarzy Wężycy, która zaciskała teraz nogi na mokrych bokach klaczy. Koń pędził wzdłuż granicy oazy, mijając niewielkie drzewa, duże liście i wszechobecne cienie. Po chwili kobiety znalazły się na ciągnącej się aż po horyzont pustyni.

Wężyca trzymała torbę w lewej dłoni, gdyż prawa nie odzyskała jeszcze pełnej sprawności. Z dala od ognisk i odbijających się w wodzie blasków trudno było cokolwiek dostrzec. Czarny piasek wchłaniał światło, zwracając je potem w postaci ciepła. Klacz pędziła jednostajnym galopem, a brzęki ozdób na jej uprzęży nakładały się na odgłosy zderzających się z piaskiem kopyt. Koński pot wsiąkał w spodnie Wężycy, oblepiając jej kolana i uda. Kiedy nie chroniły jej już przyjazne drzewa oazy, uzdrowicielka poczuła ukłucia niesionego przez wiatr piasku. Puściła na chwilę Merideth, żeby zakryć nos i usta kawałkiem zawiązanej na głowie chusty.

Jakiś czas później kobiety wjechały na kamieniste zbocze, po którym wierzchowiec z wyraźnym trudem wspiął się na litą skałę. Merideth ściągnęła nieco wodze, chcąc, by koń zwolnił tempo.

— To nie jest dobre miejsce na cwałowanie, bo inaczej ani się obejrzymy, a wylądujemy na dnie jakiejś rozpadliny — powiedziała z napięciem w głosie Merideth.

Poruszały się prostopadle względem szczelin i pęknięć, w które wpłynęła niegdyś lawa, rozszczepiając się potem i zastygając w bazalt. Ziarenka piasku przesuwały się z szumem po tej falującej i zupełnie jałowej powierzchni — pustej od spodu, sądząc po brzęczących podkowach konia. Kiedy klacz przeskakiwała jedną z przepaści, w głębi skały rozległo się przeciągłe echo.