Выбрать главу

— Cokolwiek się zdarzy, było warto — powiedziałem. — To jest, jeżeli ty i ja, Gabriela i Armand… i Mariusz będziemy razem choćby przez krótką chwilę, warto było. Może Pandora zdecyduje się ujawnić, może Mael. Bóg tylko wie, ilu jeszcze. Warto było, Louis, warto. A co do reszty, nie obchodzi mnie to.

— Nieprawda, obchodzi — powiedział, uśmiechając się w głębokiej fascynacji. — Jesteś pewien, że to będzie ekscytujące i że jeśli dojdzie do walki, ty ją wygrasz.

Przytaknąłem skinieniem głowy. Roześmiałem się. Wsunąłem dłoń do kieszeni spodni, tak jak robią to śmiertelni w dzisiejszych czasach. Szedłem dalej przez trawę. Pole nadal pachniało słońcem, choć była chłodna kalifornijska noc. Nie powiedziałem mu nic o ludzkiej stronie całej tej sprawy, o próżności towarzyszącej chęci wystąpienia przed publicznością i czystym szaleństwie, które mnie opanowało, gdy po raz pierwszy ujrzałem siebie na ekranie odbiornika TV, gdy ujrzałem swą twarz na okładkach albumu wyłożonego w witrynach wystawowych sklepu muzycznego w North Beach.

— Gdyby starsi rzeczywiście chcieli mnie zniszczyć — powiedziałem — czy nie sądzisz, że zrobiliby to już dawno.

— Nie — odpowiedział. — Zobaczyłem cię i śledziłem, dlatego tu dotarłem. Przedtem jednak nie mogłem cię odnaleźć. Jak tylko dowiedziałem się, że chcesz się ujawnić — próbowałem, ale bezskutecznie.

— W jaki sposób dowiedziałeś się o tym?

— Są takie miejsca w wielkich miastach, gdzie spotykają się wampiry — odrzekł. — Z pewnością wiesz już o tym.

— Nie, nie wiem. Powiedz mi — nalegałem.

— Są takie bary, które nazywamy skrzynkami kontaktowymi — odparł, uśmiechając się nieco ironicznie. — Znane są nam nawet z nazw. Przychodzą tam śmiertelni, oczywiście. Jest więc „Dr Polidori” w Londynie i „Lamia” w Paryżu. Jest „Bela Lugosi” w Los Angeles oraz „Carmilla” i „Lord Ruthven” w Nowym Jorku. Tu, w San Francisco, mamy chyba nawet najpiękniejszy z nich wszystkich, kabaret zwany „Córką Drakuli” na Castro Street.

Roześmiałem się. Nie mogłem się powstrzymać i widziałem, że i on z trudem powstrzymywał się przed śmiechem.

— A gdzie są imiona i nazwy z Wywiadu z wampirem? — zapytałem z udawanym oburzeniem.

— Verboten — odpowiedział, lekko unosząc brwi. — One nie są fikcyjne. Są prawdziwe. I powiem ci jeszcze, że nawet w tej chwili puszczają twoje teledyski właśnie tam, na Castro Street. Śmiertelni tego żądają. Wznoszą toasty za ciebie koktajlami Bloody Mary. Twój kawałek „Taniec z Les Innocents” łomoce teraz w głośnikach ustawionych w barze.

Za chwilę chyba pęknę ze śmiechu. Próbowałem się powstrzymać. Potrząsnąłem głową.

— Wywołałeś także coś w rodzaju rewolucji językowej wśród wampirów. Stałeś się niechcący i wbrew ich woli kimś, kto zrewolucjonizował ich sposób mówienia i zachowania — mówił dalej tym samym, lekko ironicznym stylem, niezdolny do pozbycia się z ust ciągłego uśmiechu.

— Co masz na myśli?

— Mroczna Zamiana, Mroczny Dar, Diabelski Gościniec… — wszyscy oni wzajemnie powtarzali sobie te słowa, stały się modne. Nawet zieloni, najbardziej nieopierzeni z wampirów stylizują się na ciebie. Naśladują twoją książkę, nawet jeśli całkowicie ją potępiają. Obwieszają się egipskimi kosztownościami. Czarny aksamit znowu jest de rigueur.

— Doskonale — powiedziałem. — Te miejsca, o których mówiłeś, jakie on są?

— Są przesiąknięte elementami wampirycznymi. Ściany ozdabiają plakaty z filmów o wampirach, a same filmy bez ustanku puszczane są z projektora na ustawione wysoko ekrany. Ci śmiertelni, którzy tam przychodzą, to prawdziwa parada unikatów, zupełnie teatralnych typów — młodzież punkowa, artyści, ci, którzy przebierają się w czarne peleryny i zakładają białe plastikowe kły. Właściwie oni nawet nas nie zauważają. W porównaniu z nimi często ubrani jesteśmy niepozornie i szaro, a w mrocznym, słabym oświetleniu baru moglibyśmy być niewidzialni; aksamit, egipskie świecidełka i to wszystko. Oczywiście nikt nie wybiera na swe ofiary tych właśnie klientów baru. Przychodzimy do takich miejsc po informacje. Bar wampirów jest najbezpieczniejszym miejscem dla śmiertelnych w całym świecie chrześcijańskim. Nie zabija się w barze wampirów.

— Ciekawe, czy ktoś pomyślał już o tym? — zapytałem.

— Myślano, myślano — odparł. — W Paryżu nazywało się to Théatre des Vampyres.

— Oczywiście — przytaknąłem.

— Zaczęto mówić jakiś miesiąc temu, że wróciłeś. A wiadomość już wtedy nie była nowa. Mówili, że polujesz w Nowym Orleanie i że dowiedzieli się, co zamierzasz zrobić. Mieli już pierwsze wydania twojej autobiografii. Słyszałem nie kończące się dyskusje o twoich video — clipach.

— Dlaczego nie widziałem ich w Nowym Orleanie? — zapytałem.

— Ponieważ Nowy Orlean od ponad półwiecza jest terytorium łowieckim Armanda. Nikt nie ośmiela się tam polować. Oni dowiedzieli się o wszystkim od śmiertelnych, przez zwykłe źródła informacji, z Los Angeles i z Nowego Jorku.

— Nie widziałem Armanda w Nowym Orleanie.

— Wiem — odparł.

Przez moment wyglądał na zmartwionego, speszonego. Poczułem lekkie ściśnięcie w okolicach serca.

— Nikt nie wie, gdzie jest Armand — powiedział nieco pochmurnie. — Ale kiedy tam był, zabijał młode wampiry, zostawili mu więc cały Nowy Orlean. Mówią, że wielu starszych to robi. Zabija młodych. Mówią to i o mnie, ale to nieprawda. Poluję w San Francisco jak duch. Nie niepokoję nikogo poza moimi nieszczęsnymi ofiarami.

Wszystko to nie zaskoczyło mnie specjalnie.

— Jest nas zbyt wielu — powiedział. — Zawsze było nas zbyt wielu. I wiele jest waśni. A wspólnota w jakimkolwiek mieście jest tylko środkiem, dzięki któremu trzech lub może więcej potężnych wampirów zgadza się wzajemnie siebie nie niszczyć i dzielić swoje terytorium zgodnie z naszymi zasadami czy prawami.

— Oni są teraz inni i o wiele bardziej surowi. Absolutnie nie wolno pozostawiać jakichkolwiek dowodów zabójstwa. Nawet pojedynczego martwego ciała. Nie wolno zostawiać śmiertelnych dla ewentualnego dochodzenia.

— Oczywiście.

— Nie wolno też dopuścić, by śmiertelni kiedykolwiek dostali w swoje ręce nasze zdjęcia w zbliżeniu czy na zatrzymanej klatce na video, dopuścić do ryzyka, w którym doszłoby do schwytania, uwięzienia czy naukowej weryfikacji przez świat śmiertelnych kogokolwiek z nas.

Przytaknąłem. Serce waliło mi jak młotem. Uwielbiam sam fakt bycia wyrzutkiem, tym, który już złamał wszystkie zasady. A więc oni naśladowali moją książkę? Och, a więc już się zaczęło. Koła poszły w ruch.

— Lestat, myślisz, że rozumiesz? — powiedział cierpliwie. — Niech świat dostanie tylko jeden mały fragment wiedzy o nas pod swoje mikroskopy, a nie będzie już sporów o legendy czy przesądy. Ot, dostarczymy dowodów.

— Nie zgadzam się z tobą, Louis — powiedziałem. — To nie takie proste.

— Oni mają już środki i możliwości zidentyfikowania nas, poklasyfikowania. Zgalwanizują całą ludzką rasę przeciwko nam.

— Nie, Louis. Naukowcy dzisiaj są jak czarnoksiężnicy pozostający w nie kończących się ciągłych wojnach z samymi sobą. Spierają się i kłócą o najbardziej podstawowe pytania w nauce. Mógłbyś dostarczyć jeszcze więcej naszej tkanki pod każdy ich mikroskop na świecie, a nawet wtedy opinia publiczna najprawdopodobniej nie uwierzyłaby w żadne słowo.

Zastanowił się przez chwilę.

— Jeden pochwycony — powiedział — jeden żyjący okaz w ich rękach…

— Nawet to by nie wystarczyło — odrzekłem. — I jak, wreszcie, mogliby mnie pojmać?