Выбрать главу

Mimo mocnego bocznego wiatru helikopter wylądował bez wstrząsów na wzniesieniu. Indowy, wyglądający na pogrążonego w transie, wysiadł pierwszy. Za nim wyszedł kanclerz i jego ochrona.

Śmigłowiec usiadł zaledwie trzysta metrów od szczytu. Indowy ruszył przed siebie po kamienistej stromiźnie; jego zaśpiew z każdym krokiem był głośniejszy. Kanclerzowi wydawało się, że rozpoznaje niektóre ze słów:

— Fafneen… Mineem… Albletoon… Anothungeen… Nibleen… Fostvol.

W końcu wszyscy zatrzymali się przed gładką skalną ścianą.

— To mój klan, mój i tylko mój, podjął tę próbę. Zapłaciliśmy za nią wysoką cenę.

— Jaką próbę? — spytał jeden z agentów BND.

— Chcieliśmy stworzyć święty zakon — powiedział Rinteel nieobecnym głosem. — Grupę bohaterów, wojowników, którzy obsadziliby wzniesione tu przez nas umocnienia. Myśleliśmy, że pod osłoną Anothungeen, niepokonanego systemu obronnego waszej planety, wasz lud wzniesie się ku potędze. My nie mogliśmy was obronić. Ale chcieliśmy wam dać środki, dzięki którym sami moglibyście się obronić.

Ludzie kiwający się na omiatanym wiatrem zboczu wyraźnie byli znudzeni. Nagle Indowy wyciągnął dłoń i wypowiedział zdanie w jego własnym języku. Fragment urwiska zniknął, odsłaniając wyciosane w skale łukowato sklepione przejście. Ludzie, w tym i kanclerz, aż sapnęli z wrażenia. Wciąż pogrążony w niby-transie Rinteel wszedł do środka; w zamkniętych pomieszczeniach Indowy byli o wiele odważniejsi niż synowie Adama.

— Wybrano to miejsce, bo znajdowało się na obrzeżach dominującej w tamtym czasie cywilizacji — powiedział Rinteel, stając tuż za progiem. — Tutaj mogliśmy, a przynajmniej tak się nam zdawało, rozwijać w spokoju systemy obronne Anothungeen i Fafneen. Myśleliśmy też, że będziemy mogli rozprzestrzenić je stąd dyskretnie wśród ówczesnej cywilizacji dominującej, którą wy, ludzie, nazywacie „rzymską”.

Indowy opuścił głowę na pierś.

Kanclerz spojrzał ponad jego ramieniem i ujrzał starożytne pobojowisko: bezgłowe trupy ludzi i Indowy, wyschnięte i kruche. Przypomniał sobie małe stosiki ogryzionych kości w miejscu zwanym „Fredericksburgiem”.

— Mein Gott — szepnął.

— Tylko jeden z nas, Albletoon, uszedł rzezi — tłumaczył Rinteel. — Ludzki najemnik, zdrajca swojej rasy, poprowadził natarcie. Zygfryd, przeklęte niech będzie jego imię, zdradził Lud. Z chciwości… dla przyobiecanej mu partnerki… sprzedał nas… i tak upadła sprawa wolności. Zdrajca Mineem przeprowadził wroga, otworzył bramę i podstępem pokonał straże. Dla marnego złota i sławy nasz bohater Zygfryd zaprzedał swoją duszę.

Indowy był pogrążony w tak głębokim transie, że kanclerz zaczął się o niego bać. Niemal koleżeńskim gestem wyciągnął do niego rękę.

Rinteel strząsnął jego dłoń.

— Czy ja dobrze zrozumiałem? — spytał kanclerz. — Wasz lud wiedział o nas i próbował nas uratować już wieki temu?

— Więcej niż wieki, tysiąclecia.

— Ale wam się nie udało? Plan się nie powiódł?

— Nie — odparł Rinteel ze smutnym i bolesnym westchnieniem. — Zapomnieliśmy; minęło tak wiele czasu, odkąd znaliśmy wojnę. Tylko broń z waszych własnych kuźni mogła was ocalić. Elfy sabotują wszystko, co możemy wam dać. Dlatego nie, Herr Kanzler, nie udało się. Nie udało się.

Zakłady Kraus-Maffei-Wegmann, Monachium, Niemcy, 15 lutego 2005

— Cóż, nie udało się — westchnął Mueller.

— Wracamy do projektowania — przytaknął Prael; każde jego słowo ociekało obrzydzeniem.

Przedmiot tego obrzydzenia, olbrzymi stalowy cylinder roniący gęsty czerwony płyn hydrauliczny niczym pęknięte serce, stał strzaskany w swoim mocowaniu testowym. Cylinder, który miał być jednym z dziesięciu, które pochłaniałyby odrzut działa Tygrysa III kaliber 30 centymetrów, okazał się wadliwy… i to w najbardziej katastrofalny z możliwych sposób. Tak katastrofalny, że przynajmniej jeden z członków ekipy testującej broczył czerwonym płynem prawie tak samo obficie jak cylinder. Natychmiastowa dekapitacja miewa taki skutek.

Wychodząc ze schronu — metalowego bunkra — Mueller spojrzał na zwłoki i ze znużeniem pokręcił głową.

— A ja chciałem mieć działo elektromagnetyczne. Ciągłe przyspieszenie. Większa, o wiele większa ładowność amunicji…

— W którym momencie metal pękł? — przerwał mu Izraelczyk Benjamin pytaniem skierowanym do Praela.

Zamiast odpowiedzieć wprost, Niemiec podał Żydowi wydruk.

— Rozumiem — powiedział Benjamin. — Hmmm. Moglibyśmy zmniejszyć ładunek… Nie, chyba nie, nie osiągnęlibyśmy takiej prędkości wylotowej, jakiej potrzebujemy.

W dawniejszych czasach Izraelczyk, walczący w swojej Merkavie, zniszczył niejeden arabski czołg produkcji rosyjskiej czy ukraińskiej.

— Nie możemy też zmniejszyć ciężaru pocisku, jeśli mamy zachować konieczny współczynnik penetracji — dokończył Mueller.

— GalTech — zaproponował Nielsen.

— Opierając się na radach BND, kanclerz postanowił tego nie robić — odparł Henschel. — Wydaje mi się, że zasadniczo ma słuszność. Galaksjanie mają własne plany. A te plany niekoniecznie muszą zakładać istnienie ludzkości po zakończeniu wojny.

— Kiedy Dawid ruszył na pojedynek z Goliatem — powiedział Benjamin, drapiąc się w zamyśleniu w ucho — król Saul zaproponował chłopcu własną zbroję i broń. Dawid odmówił, twierdząc, że lepiej poradzi sobie z własną bronią niż z cudzą, do której nie był przyzwyczajony. Miał rację. Wasz kanclerz też ma rację. Nasz premier również się z tym zgadza. To musi być ludzka broń, coś, na co Galaksjanie nie będą mieli wpływu.

— Czy nie można wzmocnić cylindrów, robiąc je po prostu większe? — spytał Mueller, przynajmniej raz nie wspominając o swoim wymarzonym dziale elektromagnetycznym.

— Nie — odparł Prael, pocierając dłonią twarz. — Już sprawdzaliśmy. Możemy zredukować liczbę cylindrów do ośmiu i zrobić je trochę większe i wytrzymalsze. A wtedy komora działa uderza w tył wieży. Scheisse! Przesadziliśmy.

Chociaż Schlüssel i Breitenbach nie byli obecni przy testach, huk pękającego cylindra rozszedł się po całej fabryce i obaj zjawili się biegiem. Wpadli do komory testów, zerknęli na cylinder, potem na trupa, a następnie przeżegnali się, jak przystało na dobrych katolików.

— Kurwa mać! — stwierdził zaraz potem Schlüssel, widać nie będąc aż tak dobrym katolikiem jak Breitenbach.

To, co się stało, było tak oczywiste, że ani Prael, ani nikt inny nie czuł potrzeby wyjaśniania sytuacji nowo przybyłym.

— Cóż — powiedział Schlüssel. — Są też i dobre wiadomości. Breitenbach dostał coś bardzo interesującego od Amerykanów. Powiedz im, Stephan.

Breitenbach miał w lewym ręku małe czarne pudełko, z którego zwisała uprząż.

— Może lepiej im pokażę, nicht war, Reinhard?

Schlüssel westchnął, zrezygnowany. Porywczy chłopak!

— Dobrze. Pokaż im, skoro musisz.

Breitnbach bez słowa odwrócił się na pięcie i wyszedł. Kiedy znów się pojawił kilka minut później, stał na stalowej galerii dwadzieścia kilka metrów nad podłogą fabryki, z zapiętą na sobie uprzężą.

Ku ogromnemu zdumieniu wszystkich poza Schlüsselem, Breitenbach rzucił się z chłopięcym okrzykiem w otchłań poniżej galerii. Spadał coraz szybciej i szybciej, wrzeszcząc z bezmyślnej radości. Spadał tak szybko, że trudno było nadążyć za nim wzrokiem. Henschel w ogóle nie nadążał, bo zamknął oczy, nie chcąc oglądać nieuniknionego upadku.