Выбрать главу

Brasche z zainteresowaniem patrzył, jak obaj podchodzą do jego stolika, potem pozdrowił ich, unosząc kufel piwa.

— Co mogę dziś zrobić dla BND, panowie?

— Hans Brasche? — spytał jeden z dwójki, błyskając legitymacją.

— To ja — odparł Hans.

— Musi pan iść z nami.

Brasche uśmiechnął się. Nawet jeśli się bał, żaden z dwóch odprowadzających go mężczyzn ani innych klientów nie mógł tego wiedzieć. Nigdy nie był mężczyzną, ani chłopcem, który okazywałby strach.

Czasy były ciężkie, a robiły się jeszcze gorsze. Według kalendarza na ścianie był rok 1930. Kiedy chłopiec wszedł do skromnej kuchni, twarz jego matki wyrażała jedno: strach.

— Ojciec chce cię widzieć, Hansi.

Chłopiec, najwyżej dziesięcioletni, stłumił drżenie. To nigdy nie wróżyło nic dobrego. Zebrał całą odwagę, uniósł swoją dziesięcioletnią głowę i odważnie ruszył tam, gdzie czekał na niego jego jednoręki ojciec — a co ważniejsze, także jego pas. Wiedział, że nie może zapłakać, nie może okazać lęku — w przeciwnym razie lanie będzie jeszcze gorsze, o wiele gorsze.

Potem, kiedy długie bicie się skończyło, Hans, z suchymi oczami, minął swoją matkę krokiem sztywnym od siniaków i skaleczeń.

Kobieta objęła syna, rozpaczliwie próbując ulżyć mu w cierpieniu. Poczuła tylko drżenie, kiedy jej dłonie gładziły jego sińce i rany.

— Za co, Hansi? Co zrobiłeś?

Chłopiec, wysoki jak na swój wiek, ale nie tak wysoki jak matka, zwiesił głowę i wtulił twarz w matczyne łono.

— Nie wiem, Mutti. Nie powiedział. Nigdy nie mówi.

— Nie był taki przed Wielką Wojną, Hansi, zanim stracił rękę.

Chłopiec nie mógł płakać, dawno już to z niego wybito. Wzruszył ramionami. Matka mogła płakać… i płakała.

— Muszę przyznać, że opanowany z pana gość, Herr Brasche — powiedział jeden z dwóch agentów już później, w mercedesie.

— Jestem stary. Dużo już widziałem. Nigdy nie widziano, żebym się bał albo okazywał, że się boję; ani ja, ani nikt inny nigdy nie miałby z tego żadnego pożytku. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?

— Tym razem nie ma pan powodu do obaw, Herr Brasche — odparł drugi mężczyzna, kierowca. — Przyjechaliśmy wyświadczyć panu przysługę.

Hans wzruszył ramionami.

— Ludzie wyświadczali mi już przysługi. Rzadko wynikało z tego coś dobrego.

Czasy się zmieniły. Obfitość i nadzieja zastąpiły głód i rozpacz. W oknach, na latarniach, na ramionach mężczyzn i kobiet w całych Niemczech łopotał nowy symbol. W radio trzeszczał chrapliwy, uszkodzony przez gaz głos nowego bohatera.

Hans poczuł, że jego trzynastoletnie serce zaczyna bić szybciej, kiedy jego Führer przemówił do narodu.

— Meine alte Kameraden — zaczął Hitler, a Hans poczuł, że jego jednoręki ojciec z synowską miłością staje na baczność. — Die grosse zeit ist jetzt angebrochen… Deutschland ist nun erwacht… (Moi starzy towarzysze… Nadeszły wielkie czasy… Niemcy się przebudziły…).

— Widzisz, mój mały Hansi? Widzisz, jaką ci wyświadczyłem przysługę, przyprowadzając cię tutaj?

Na to Hans nie miał szczerej odpowiedzi; każdy dar jego ojca miał swoją cenę.

To było publiczne radio, takie z głośnikami, mające nadawać swój przekaz do tłumu. Mundurowe patrole HitlerJugend pilnowały porządku, głównie świecąc przykładem własnej dyscypliny. Ale Niemcy w Roku Pańskim 1933 nie potrzebowali przykładu; wciąż byli narodem, który stawał przeciwko połowie świata od 1914 do 1918 roku. Dyscypliny mieli pod dostatkiem.

Ojciec zauważył, jak Hans przygląda się obwieszonym kolorowymi wstążkami chłopcom w krótkich spodniach, ze sztyletami, o zaciętych twarzach.

— Ach, widzę, że interesuje cię Ruch Młodzieży. Nie bój się. Załatwiłem, żeby przyjęli cię trochę wcześniej. Zrobią z ciebie mężczyznę.

Niby jak, ojcze?, pomyślał chłopiec. Mają twardsze pasy? Ciekaw jestem, jakie jeszcze przysługi mi wyświadczysz.

Bad Tolz, Niemcy, 20 listopada 2004

— Nie chcę od was żadnych pierdolonych przysług — warknął Mühlenkampf.

Kanzler — kanclerz Republiki Federalnej Niemiec — oderwał wzrok od skurczonej postaci przykutego do wózka mężczyzny na zdjęciu w aktach. Spojrzał ostro na stojącego przed nim młodego, wysokiego, ciemnowłosego, wyprostowanego jak struna i barczystego mężczyznę. Dla postronnego obserwatora Mühlenkampf, noszący insygnia generała porucznika Bundeswehry, wyglądał co najwyżej na dwadzieścia lat. Mimo tego w jego oczach była surowość zdradzająca cierpienia i doświadczenia, których dwudziestolatek nie miałby kiedy przeżyć.

— To niesamowite, Günter — zauważył kanclerz — jak odjęcie komuś osiemdziesięciu czterech lat wpływa na jego usposobienie.

Mühlenkampf prychnął z pogardą.

— Pierdolcie się, Herr Kanzler — wypalił. — Pierdolcie się wszyscy, cywilni dranie. Pierdolcie się wszyscy, którzy wyciągnęliście mnie z tego domu starców. Pierdolcie się za to, że oddaliście mi mój umysł, że mogę znów pamiętać i tęsknić za żoną i dziećmi, i za przyjaciółmi, których straciłem. Pierdolcie się za to, że posłaliście mnie znów na wojnę. Ponad trzynaście lat mojego życia spędziłem na wojnie, Herr Kanzler. Bez chwili pokoju od 1916. Myślałem, że w końcu mam to za sobą. Więc odpierdolcie się wszyscy.

W połowie tej tyrady Günter wstał z fotela, jakby chciał uciszyć tego młodego-starego człowieka. Spojrzenie Mühlenkampfa i gest dłoni kanclerza kazały mu wrócić na miejsce.

Kanclerz uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Pieprzy pan, Mühlenkampf, aż się kurzy. Co więcej, dobrze pan o tym wie. „Bez chwili pokoju”? Bzdura. Jedyny pokój, jakiego pan zaznał, zaczął się w 1916, kiedy wstąpił pan do służby, a skończył w 1918, wraz z Wielką Wojną. Potem miał pan jeszcze trochę „pokoju” między 1918 a 1923, we Freikorps… O tak, wiem o panu wszystko, Mühlenkampf. A potem nastał największy pokój, od 1939 do 1945, prawda? Spójrz prawdzie w oczy, esesmanie. Wojna to dla pana pokój. A pokój to dla pana piekło.

Mühlenkampf przekrzywił głowę, bezskutecznie usiłując ukryć przelotny uśmieszek.

— Jedno pan przeoczył, Herr Kanzler. Hiszpania, od 1936 do 1939. Oczywiście nieoficjalnie. To dopiero był ubaw.

Jego uśmiech się poszerzył, a potem Mühlenkampf głośno się zaśmiał.

— Bardzo dobrze, Herr Kanzler. Cokolwiek zrobiliście, żeby mnie odmłodzić, musieliście mieć jakiś powód. Czego ode mnie chcecie? Jakie macie dla mnie zadanie?

Kanclerz odwzajemnił uśmiech.

— Mamy pewne problemy — przyznał. — Jak bardzo nie miał pan kontaktu ze światem w tym domu starców?

Mühlenkampf zastanawiał się przez chwilę.

— Straciłem go chyba w 1921. A skoro o tym mowa, który mamy rok? Skąd się tu wziąłem? Dlaczego znów jestem młody? Jak to się stało, że odzyskałem sprawność umysłu?

— Ach, od czego zacząć? Mamy rok 2004. Tak, generale Mühlenkampf — ciągnął kanclerz, widząc zaskoczenie byłego oficera. — Jest pan dziarskim stuczterolatkiem. A skąd ma pan umysł i ciało dwudziestolatka? To interesująca historia.