Ci trzej, którzy są w dole, niedługo wrócą i odlecą wraz ze statkiem — przed siebie: oni nie cofają się nigdy. W hierarchii społecznej ich cywilizacji są oddziałem dalekosiężnego zwiadu, torującym drogę kolejnej fali kolonizacji przestrzeni. Tego wymaga dynamika kosmicznej ekspansji. W mechanizmie Układu obowiązuje odśrodkowa interferencja działań z jednym czynnikiem zabezpieczającym zwrotne sprzężenie, jakim jest dwustronny obieg informacji. Dla nich nie ma odwrotu — są forpocztą zwiadu. Potem przychodzą inni, lecz kosmiczny zwiad jest już krok dalej, krok mierzony dziesiątkami lat mozolnego biegu światła. I nic, że ślepy traf postawi na ich drodze kogoś takiego jak on, Rudier. Oddadzą mu komórkę swego statku, autonomiczną cząstkę, samą w sobie będącą całym statkiem: niech łamiąc prawa czasoprzestrzeni, prześcigając światło, zaniesie go w miejsce, skąd kiedyś wyszedł on sam i ich ojcowie.
Rudier czeka, kołując w przestrzeni. Rozpostarty na dziesiątki kilometrów każdym atomem ciała — statku wchłania promieniowanie gwiazd, przeczesuje ostatnią piędź nieba w nadziei przechwycenia promieniowania niosącego choć jeden, jedyny „kwant życia”. To wszystko, co może dla nich zrobić — odszukać następny cel ich nieskończonej wędrówki. Lecz niebo milczy. W wołaniu cefeid, pulsarów, w zapadniach czarnych gwiazd zaginął szept znamionujący życie. Przecież i oni szukali przez wiele lat, nim znaleźli jedno wysychające źródło. Dlaczego jemu miałoby sprzyjać szczęście?
Przepływający dołem ocean szkarłatu jakby poszarzał.
— Orst i Paldan poddali się transformacji. — Poznaje głos Nezera, tego, który został. — Jeśli chcesz: patrz.
Rudier boi się, lecz pragnienie ostatecznego zrozumienia świata, który zabrał mu tyle lat życia, przezwyciężyło lęk i wyobcowany ze zmysłów wzrok zapada się w dół, na wskroś przenikając grząski obwał chmur, i znowu sięga powierzchni planety przez źrenice człowieka, który stoi przed kamienną ścianą.
— To ty, Nezer?
— Tak, ja. — Naprzeciw niego pionowa płaszczyzna muru.
Przywarte do czarnego lustra stoją dwie ludzkie postacie z szeroko rozkrzyżowanymi ramionami. Jedna twarzą w głąb ściany, druga na zewnątrz. Przyćmiony blask niskiego pułapu chmur wyświetla z półmroku dwa ciała na wpół zanurzone w kamieniu, jakby ktoś pionowym cięciem rozpłatał na połowy i ustawił obok siebie wsparte o mur części jednego człowieka.
Rudier chce szarpnąć się do tyłu, cofnąć przed nieobecnym spojrzeniem twarzy, która została, lecz Nezer stoi twardo.
— Spokojnie — odzywa się w zupełnej ciszy. — Wiesz przecież…
Spokojnie… jakby cokolwiek znaczyła wiedza wobec zakorzenionego w podświadomości lęku przed czarną magią, o której ci trzej nie słyszeli nawet. To prawda, że ich ciała potrafią przenikać kamień, a świadomość może wchłaniać w siebie inne osobowości lub wędrować sama neuronowym labiryntem cudzych zmysłów, transformować się w elektroniczne obwody i monokrystaliczne struktury maszyn. Lecz trzeba czasu, aby przywyknąć, przyjąć za swoje te zmiany wynikłe w trakcie wielowiekowej ewolucji całego społeczeństwa. Takie są zresztą koleje rozwoju każdej kultury. Czymże innym są mury miast, z którymi obcował przez tyle lat, jeśli nie gigantycznym układem fantomaszyny, wyhodowanym z kamienia monokrystalicznym homeostatem, który wchłonął w siebie miliardy istot, transformował ich psychikę w molekularne obwody fantomatycznego świata. To tylko dwa skrajne modele cywilizacji: ludzka — swoją ekspansją obejmująca sferę makrokosmosu, nieustannie rozprzestrzeniająca się na tysiące świetlnych lat, oraz cywilizacja tego globu — przekraczająca submolekularny próg materii w poszukiwaniu warunków sprzyjających dowolnej kreacji światów, modelowanych przez mechanikę i elektrodynamikę kwantową.
I jedna tylko istnieje zasadnicza różnica: człowiek zdołał asymilować nowe środowisko, w kategoriach psychicznych i materialnych, natomiast istoty tej planety nie uwzględniły elementu doskonałej symbiozy, która zamknęła ich świat, każdą roślinę, zwierzę, nawet kamień w precyzyjny mechanizm przemiany materii zazębiający poszczególne ogniwa biosfery. Wystarczył brak jednego trybu, aby rozpadła się reszta. Dlatego odchodząc do ziemi obiecanej, wymodelowanej w kwantowym homeostacie fantomatycznego świata, skazały na zagładę pierwotny jego obraz, a z nim siebie, gdyż nie zdołały całkowicie zerwać więzów mikro— i makroświata uosobionych w strukturze kamienia. Jeśli więc dzisiaj żywy kamień kruszeje za najlżejszym dotknięciem, stanowi to prawo zdeterminowanej histerezy i dwie postacie rozpięte w jednym z niewielu ocalałych zwierciadeł to ostatni układ wejść i wyjść na granicy dzielącej dwa bieguny świata.
Ten, który został twarzą na zewnątrz, to Orst.
— Możesz połączyć się z Paldanem.
— Nie, nie… — Rudier boi się ciągle. — Mów lepiej… Oni są?
— Tak, Paldan usiłuje nawiązać kontakt.
— Jak wygląda ich świat?
— Patrz sam.
Twarz w ścianie otwiera oczy o źrenicach głębokich jak studnie, ciągnących w otchłań bez dna. Wylot tunelu przenikającego przestrzeń ucieka na strony i wzrok sięga śnieżnej równiny.
— To ty, Paldan?
— Tak, ja.
Mlecznobiałe, opalizujące strumienie nawarstwiają się kataraktami prześwitujących od wewnątrz perspektyw, formują w pełnym krysztale rozczłonkowane muszle gigantycznych perłopławów. W zawrotnej inscenizacji tańca białych zamgleń padają na wznak, rozpościerając skrzydła jak oślepione światłem śnieżne ćmy o skrzydłach — ramionach, skrzydłach — oczach, skrzydłach — twarzach. I nie ma już nic, prócz tych twarzy i wyciągniętych rąk, prócz bladych widm, korowodem cieni ciągnących spoza przełęczy horyzontu.
— Przecież oni mają ludzkie twarze!
— Nie, Rudier. Cokolwiek widzisz, wszystko jest wykładnią antropomorfizmu twojej wyobraźni. Tutaj nie ma kształtów.
— Pomimo to sprawiają dziwnie ludzkie wrażenie.
Woskowe postacie kołują w opętańczym transie absolutnej bieli, która gęstniejącą śnieżycą zasnuwa świat, i wciąż nowymi falami nadlatują spośród wielowarstwowych pasm przestrzeni, z jakąś niesamowitą, ślepą determinacją dążą dalej, przed siebie, gdzie w posiniałej pętli horyzontu krzewi się jeszcze wyblakły gejzer barwnej zorzy. I choć w tym fantasmagorycznym kalejdoskopie kształtów trudno dopatrzyć się czegoś ludzkiego, to jednak mimika gestów, ruchów…
— Przecież oni uciekają, Paldan!
— Wiem, ich świat ginie. Oni uchodzą przed próżnią.
Nagły niepokój zaćmiewa wzrok. Impuls biegnie stamtąd, gdzie w komorze zawisłego nad planetą statku został prawdziwy Rudier. Zmysł słuchający gwiazd nakazuje wracać, wyrwać wzrok z molekularnej struktury kamienia, spod pokrowca chmur.
— Ich świat ginie równie szybko, jak kruszeją wiązania kamienia — twierdzi głos Paldana. — Gdybyśmy wiedzieli dlaczego, może zdołalibyśmy im pomóc.
— Paldan! Coś się stało, słyszysz?!
— Może zdążę zrozumieć.
— Wracaj, Paldan!
Czarna studnia uskakuje wstecz. Czyjeś oczy rozwarte szeroko. Pionowa ściana i w niej dwie rozkrzyżowane postacie. Szkarłatny wir przewierca powietrze, w dole zostawiając ziemię, i znowu iskra rybiej łuski trzepocze we wklęsłej czaszy nieba.
I nagle w zapadłej ciszy raz po raz odzywa się ledwie słyszalny jęk, jakby ktoś miedzianym młoteczkiem trącał widełki kamertonu. To wychwycony z kosmicznego szumu sygnał nadajnika — biosfery. Jego gasnącemu rytmowi wtóruje cichsze, ale jakby mniej zmęczone echo. Rudier nie rozumie jeszcze, lecz bioprądy Układu obiegają mechanizm statku, przesiąkają bloki radiolokacyjne zespołów i nieomylny zmysł wskazuje kierunek, wybiera jedną z miliarda gwiazd.