Выбрать главу

Najstraszniejsze jednak byłoby rozstanie z Jane. Znalazł ją, stracił, i znowu znalazł – łut szczęścia przyprawiający go o zawrót głowy za każdym razem, gdy o tym pomyślał. Ponowna jej utrata byłaby nie do zniesienia, nie do zniesienia. Leżał tak przez długi czas wpatrując się w nią. Starał się nie zasnąć w obawie, że gdy się obudzi, już jej tam nie będzie.

* * *

Jane śniła, że jest w hotelu George’a V w Peszawarze. Hotel George’a V znajdował się właściwie w Paryżu, ale we śnie nie robiło jej to żadnej różnicy. Wezwała służbę hotelową i zamówiła stek średnio wysmażony, tłuczone ziemniaki i butelkę Château Ausone. Była straszliwie głodna, ale nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego tak długo czeka na realizację zamówienia. Żeby skrócić sobie czas oczekiwania, postanowiła się wykąpać. Łazienka była ciepła i wyłożona dywanem. Odkręciła wodę, dosypała do wanny trochę soli kąpielowych i pomieszczenie wypełniła wonna para. Nie potrafiła zrozumieć, jak mogła się doprowadzić do takiego zaniedbania – cud, że wpuścili ją taką brudną do hotelu! Miała już wejść do gorącej wody, kiedy ktoś zawołał ją po imieniu. To pewnie służba, pomyślała; wściec się można – teraz będzie musiała jeść brudna albo danie ostygnie. Korciło ją, by nie zwracając uwagi na wołanie wyciągnąć się w gorącej wodzie – zresztą to niegrzecznie z ich strony zwracać się do niej per „Jane”, powinni wołać „proszę pani” – ale głos był bardzo natarczywy i jakiś znajomy. Właściwie to nie służba hotelowa, lecz Ellis potrząsający ją za ramię; i z najwyższym, tragicznym wręcz rozczarowaniem uświadomiła sobie, że hotel George’a

V był snem, w rzeczywistości zaś znajduje się w kamiennej chacie w Nurystanie, milion mil od gorącej kąpieli.

Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą twarz Ellisa.

– Musisz się obudzić – mówił.

Jane czuła się jak sparaliżowana letargiem.

– To już rano?

– Nie, środek nocy.

– Która godzina?

– Pierwsza trzydzieści.

– Cholera. – Była wściekła, że wyrwał ją ze snu. – Po co mnie obudziłeś?

– spytała ze złością.

– Halam odszedł.

– Odszedł? – Wciąż jeszcze była zaspana i rozkojarzona. – Dokąd? Dlaczego? Wróci?

– Nie powiedział mi. Kiedy się obudziłem, już go nie było.

– Myślisz, że nas zostawił?

– Tak.

– O Boże. Jak teraz znajdziemy drogę bez przewodnika? – Jane zdjął koszmarny lęk przed zabłądzeniem w śniegach z Chantal w ramionach.

– Obawiam się czegoś gorszego – powiedział Ellis.

– Czego?

– Powiedziałaś, że będzie chciał się na nas zemścić za upokorzenie na oczach mułły. Być może porzucenie nas na tym odludziu jest w jego mniemaniu dostatecznym rewanżem. Mam taką nadzieję. Ale zakładam, że ruszył z powrotem drogą, którą przyszliśmy. Może natknąć się na Rosjan. Nie sądzę, aby przekonanie go, by powiedział, gdzie dokładnie nas zostawił, zajęło im wiele czasu.

– Tego już za wiele – jęknęła Jane ogarnięta niemal namacalnym poczuciem beznadziei. Zupełnie jakby uwzięło się na nich jakieś złośliwe bóstwo. – Jestem zbyt zmęczona – powiedziała. – Położę się tutaj i będę spała, dopóki nie przyjdą Rosjanie i nie wezmą mnie do niewoli. Chantal poruszyła główką na boki wydając przy tym odgłosy ssania i nagle rozpłakała się. Jane usiadła i wzięła ją na ręce.

– Jeśli zaraz ruszymy, możemy jeszcze uciec – powiedział Ellis. – Nakarm ją, a ja tymczasem objuczę konia.

– Dobrze – powiedziała Jane. Przystawiła Chantal do piersi. Ellis patrzył na nią przez chwilę uśmiechając się blado, a potem wyszedł w noc. Jane przeszło przez myśl, że gdyby nie Chantal, ucieczka byłaby łatwiejsza. Zastanawiała się, co myśli o tym Ellis. To przecież dziecko innego mężczyzny. Ale on chyba tak na to nie patrzył. Uważał Chantal za cząstkę Jane. A może ukrywał niechęć?

Zadała sobie pytanie, czy chciałby być ojcem Chantal. Popatrzyła na małą buzię córeczki i napotkała spojrzenie szeroko otwartych błękitnych oczek. Kto mógłby nie pokochać tej bezbronnej istotki?

Nie wiadomo dlaczego nagle przestała być czegokolwiek pewna. Nie potrafiła ocenić, jak bardzo kocha Ellisa; nie wiedziała, co czuje do Jean-Pierre’a, męża, który ją ściga; nie potrafiła sobie uzmysłowić, jakie ma obowiązki wobec swego dziecka. Bała się śniegu i gór, i Rosjan; i zbyt długo cierpiała zmęczenie, napięcie i zimno.

Automatycznie przewinęła Chantal w pieluszkę wiszącą przy ognisku. Nie przypominała sobie, żeby przewijała ją wieczorem. Wydawało jej się, że zasnęła natychmiast po nakarmieniu małej. Zmarszczyła czoło nie ufając swej pamięci i po chwili przypomniało jej się, jak Ellis obudził ją na chwilę, żeby zapiąć śpiwór. Musiał pójść z zasiusianą pieluchą nad strumień, wypłukać ją, wyżąć i powiesić na patyku przy ognisku, żeby wyschła. Zaczęła płakać.

Czuła się okropnie głupio, ale nie mogła się powstrzymać, przewijała więc dalej Chantal, a łzy spływały jej po twarzy. Gdy mościła małej wygodne posłanie w nosidełku, wrócił Ellis.

– Ta cholerna kobyła też się nie chce obudzićpowiedział i wtedy zobaczył jej twarz. – Co się stało?

– Nie wiem, dlaczego w ogóle cię rzuciłam – odparła. – Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego znam, i nigdy nie przestałam cię kochać. Wybacz mi, proszę.

Otoczył ramieniem ją i Chantal.

– Po prostu nie rób tego więcej i tyle – mruknął. Stali tak przez chwilę.

– Jestem gotowa – powiedziała w końcu Jane.

– Dobrze. Idziemy.

Wyszli na dwór i ruszyli pod górę przez rzedniejący las. Halam zabrał latarnię, ale świecił księżyc i dobrze widzieli drogę. Powietrze było tak zimne, że oddychanie sprawiało ból. Jane martwiła się o Chantal. Niosła małą znowu pod swoim podbitym futrem płaszczem i miała nadzieję, że powietrze, którym Chantal oddycha, ogrzewa się od jej ciała. Nie miała pojęcia, czy dziecku może zaszkodzić oddychanie zimnym powietrzem.

Mieli przed sobą przełęcz Kantiwar, położoną o dobre piętnaście tysięcy stóp wyżej od ostatniej przełęczy Aryu. Jane zdawała sobie sprawę, że będzie jej zimniej i ciężej niż kiedykolwiek w życiu i całkiem możliwe, że straszniej, ale była dobrej myśli. Czuła, że rozwiązała coś, co do tej pory nie dawało jej spokoju. Jeśli przeżyję, myślała, chcę zostać z Ellisem. Pewnego dnia powiem mu, że przeważył szalę piorąc brudną pieluchę.

Wkrótce zostawili za sobą drzewa i posuwali się usianym głazami, kraterami i osobliwymi łachami śniegu płaskowyżem przypominającym księżycowy krajobraz. Szli po ogromnych, płaskich kamieniach, które mogłyby służyć za ścieżkę olbrzymom. Droga wiodła wciąż pod górę, choć przez chwilę była mniej stroma, temperatura ciągle spadała i białe łachy powiększały się, aż w końcu grunt przypominał jakaś zwariowaną szachownicę.

Przez godzinę nerwy dodawały Jane energii, ale potem monotonia nie kończącego się marszu sprawiła, że ponownie ogarnęło ją znużenie. Na usta cisnęły się jej pytania: Jak jeszcze daleko? i Długo jeszcze?, które jako dziecko zadawała z tylnego siedzenia samochodu ojca podczas ich długich podróży przez rodezyjski busz.

W pewnym punkcie tej pnącej się wciąż pod górę krainy przecięli granicę wiecznych lodów. Jane uświadomiła sobie nowe niebezpieczeństwo, kiedy koń poślizgnął się, parsknął ze strachu i ledwie odzyskał równowagę. Potem zauważyła, że światło księżyca odbija się od głazów, jakby pokrywało je szkliwo; skały były jak diamenty – zimne, twarde i błyszczące. Jej buty trzymały się podłoża lepiej niż podkowy Maggie, ale mimo to niedługo potem poślizgnęła się i omal nie upadła. Od tej chwili nie opuszczał jej strach, że przewróci się i zgniecie swym ciężarem Chantal, truchtała zatem z posuniętą do przesady ostrożnością i z nerwami tak napiętymi, że odnosiła wrażenie, iż zaraz jej trzasną.

Nieco ponad dwie godziny później dotarli do przeciwległego krańca płaskowyżu i stanęli przed stromą ścieżką, pnącą się pod pokryte śniegiem górskie zbocze. Ellis wszedł na nią pierwszy ciągnąc za sobą Maggie. Jane ruszyła w bezpiecznej odległości za nimi na wypadek, gdyby kobyła ześlizgnęła się. Podchodzili zygzakami pod górę.

Ścieżka nie była wyraźnie oznakowana. Przypuszczali, że biegnie rynną, gdzie grunt opada poniżej poziomu najbliższego otoczenia. Jane z utęsknieniem wypatrywała bardziej konkretnego znaku, że to właśnie ten szlak: resztek ogniska, obgryzionych do czysta kości kurczaka, nawet wyrzuconego pudełka po zapałkach

– czegoś, co świadczyłoby, że przechodziły już kiedyś tędy istoty ludzkie. Prześladowała ją obsesyjna myśl, że zupełnie zabłądzili, są daleko od ścieżki i brną bez celu przez nie kończące się śniegi; i że kluczą tak przez wiele dni, aż wreszcie kończą im się zapasy żywności, energii i siły woli, i kładą się wszyscy troje w śniegu, żeby razem zamarznąć na śmierć.

Ból w plecach stawał się nie do zniesienia. Z wielkimi oporami oddała Chantal Ellisowi i wzięła od niego uzdę konia, żeby przenieść wysiłek na inną grupę mięśni. Zwariowana kobyła potykała się teraz bez przerwy. W pewnym momencie poślizgnęła się na oblodzonym głazie i zsunęła w dół. Jane musiała ciągnąć bezlitośnie za uzdę, żeby zmusić zwierzę do powstania na nogi. Kiedy koń podniósł się wreszcie z ziemi, Jane zauważyła na śniegu, w miejscu, w którym leżał, ciemną plamę: to była krew. Przyglądając się uważniej dostrzegła ciętą ranę na lewym kolanie kobyły. Nie wyglądało to poważnie, zmusiła więc Maggie do podjęcia marszu.

Teraz, kiedy szła na przodzie, sama musiała ustalać, którędy biegnie ścieżka, i koszmar nieodwracalnego zabłądzenia nawiedzał ją w chwili każdego zawahania. Czasami szlak zdawał się rozwidlać i musiała w takich miejscach podejmować intuicyjną decyzję: w prawo czy w lewo? Często podłoże stawało się mniej więcej płaskie. Szła wtedy na wyczucie, dopóki ponownie nie natrafiła na coś w rodzaju ścieżki. Raz ugrzęzła z kobyłą w śnieżnej zaspie i Ellis musiał je stamtąd wyciągać.