Выбрать главу

Te niewesołe myśli przerwał mu wachmistrz Smolorz.

– Dyrektor portu rzecznego był w swoim biurze – powiedział głośno, starając się przekrzyczeć orkiestrę, która teraz grała Niemiecki marsz obecności z czasów kolonizacji wschodniej Afryki.

– I co, nawadniał żonę? – Ollenborg wypluł niedopałek.

– Chyba tak – mruknął Smolorz i wskazał palcem na blondynkę pijącą lemoniadę z grubej szklanki. Łuskowata egzema była niewidoczna. – Zadowolona, no nie?

– To jest żona dyrektora portu rzecznego? – zapytał Mock.

– Znalazłem jego biuro. Wszedłem. Tam on i ta, co właśnie pije. Przedstawiłem się. Był zdenerwowany. Pożegnał ją: „Pa, moja żoneczko. Zaraz tam przyjdę”.

– Prowadź do biura. – Mock poderwał się na równe nogi i nabrał biegłości w wymowie. – Po nawadnianiu żony i przed wodowaniem statku dyrektor portu rzecznego musi nam odpowiedzieć na kilka pytań.

– Ja już zapytałem. – Smolorz wyjął notatnik. – I pokazałem mu fotografie. Zabitych nie znał. Tu mam od niego spis. To wrocławscy pośrednicy werbujący marynarzy na statki rzeczne.

– Skąd wiedzieliście, że o to chciałem zapytać? – Mock w duchu podziwiał lakoniczność i umiłowanie konkretu, jakimi odznaczał się jego współpracownik.

– Ano się domyśliłem. Znam pana trochę. – Smolorz sięgnął do kieszeni i wyjął butelkę porteru z naklejką gospody „Biernoth”. – Tego też się domyśliłem. Znam pana trochę.

– Jesteście niezastąpieni. – Mock nie mógł się opanować, by nie uścisnąć ręki Smolorza.

Orkiestra zaczęła grać W górę niemiecką flagę. Zza budynku wyszedł powolnym krokiem czerwony na twarzy pięćdziesięciolatek w cylindrze. Policzki pękały mu od nadmiaru krwi, guziki kamizelki – od naporu sadła. Podszedł do stołu, ujął w pulchne paluchy kieliszek z szampanem i wzniósł toast.

– To Wohsedt, dyrektor stoczni Wollheima – poinformował Mocka Ollenborg.

Szum w uszach Mocka zwielokrotniony bąbelkami porteru zagłuszał przemówienie Wohsedta. Policjant dosłyszał jedynie słowa „matka chrzestna”, „moja małżonka”. Do stołu z butelką szampana ruszyła zażywna i niewysoka pięćdziesięcioletnia jejmość, która wcześniej siedziała przy księdzu. Rozbiła butelkę o burtę, nadając statkowi mitologiczną germańską nazwę. Blondynka w niebieskiej sukni odstawiła szklankę z lemoniadą i przypatrywała się ceremonii. Mock powoli sączył porter wprost z butelki. W odróżnieniu od Smolorza, który już sam nie wiedział, gdzie żona, a gdzie kochanka, niczym nie był zaskoczony. Ku swojemu zadowoleniu stwierdzał, że świat wraca w utarte koleiny.

Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina czwarta po południu

Fiakier Helmut Warschkow, od kilku lat wynajmowany stale przez Prezydium Policji, jechał na koźle w wielce niewygodnej pozycji, ponieważ zmuszony był dzielić siedzenie z wachmistrzem kryminalnym Kurtem Smolorzem, którego małomówność była odwrotnie proporcjonalna do rozmiarów ciała. Przyciśnięty do żelaznego stelażu przez potężne ramię Smolorza, zacinał biczem i w skrytości ducha nie posiadał się z oburzenia, że jego buda jest wykorzystywana do niecnych celów przez funkcjonariusza Oddziału Obyczajowego III b Eberharda Mocka. Ten bowiem rozłożył dach i – odizolowawszy się w ten sposób od ciekawskich spojrzeń – poddawał niewinne dziewczę w niebieskiej sukience, które niezbyt dworsko zaprosił do dorożki na ceremonii wodowania statku, staremu jak świat rytuałowi. Podejrzenia Warschkowa były jednak nieprawdziwe. Kolebaniu się budy nie był winny rzekomy ruch lędźwi Eberharda Mocka, lecz nierówności alejki Parku Zachodniego, którą jechano. Lubieżny skądinąd Mock, spoglądający na łuskowatą egzemę na szyi dziewczyny, myślał o wszystkim, lecz nie o godowym tańcu i jego następstwach, dziewczę zaś wcale nie było niewinne, a wręcz przeciwnie – bardzo podatne na różne męskie prośby i sugestie, którym żadna dziewica nie uczyniłaby zadość. Teraz była również uległa żądaniom Mocka i – bijąc się w kształtną pierś – przyrzekała „panu władzy”, że w każdej sytuacji potwierdzi, iż była od kilku miesięcy utrzymanką Wohsedta, tym bardziej że to właśnie on zaraził ją „tym paskudztwem”.

– Błagam, proszę mnie nie zamykać… Muszę pracować… Mam małe dziecko… Żaden lekarz nie da mi teraz pieczątki…

– Mam dwa wyjścia – Mock czuł wstręt do chorej dziewczyny i wstręt do siebie za napawanie się jej przerażeniem – albo wsadzę cię za nieaktualną książeczkę zdrowia, albo tego nie zrobię. Ty masz tylko jedno wyjście. Współpracować ze mną. Zgadza się?

– Tak, zgadza się, wielmożny panie.

– Teraz dobrze się do mnie zwracasz.

– Tak, wielmożny panie. Tak właśnie będę mówiła, wielmożny panie.

– Jesteś zatem utrzymanką Wohsedta. Czy masz też innych klientów?

– Czasami tak, wielmożny panie. On mnie utrzymuje, ale jest za skąpy na wyłączność.

– Jesteś pewna, że on cię zaraził?

– Tak, wielmożny panie. Kiedy byłam z nim pierwszy raz, już to miał. Lubił gryźć po szyi. Zaraził mnie jak wściekły pies.

Mock przyjrzał się dziewczynie. Była rozdygotana. W chabrowych oczach lśniły łzy. Dotknął jej zimnej i mokrej dłoni. Liniała. Warstwy naskórka łuszczyły się na szyi. Mockowi zrobiło się niedobrze. Na kacu miewał różne wstręty. Na kacu nie mógłby być lekarzem dermatologiem.

– Jak masz na imię? – przełknął ślinę.

– Johanna, a moja trzyletnia córka ma na imię Charlotte. – Dziewczyna uśmiechnęła się, nasuwając wysoki żabot na szyję. – Mój mąż zginął na wojnie. Mamy też małą bokserkę. Kochamy ją… Wabi się…

Mały Eberhard Mock miał w domu rodzinnym w Wałbrzychu psa boksera. Pies kładł się na boku, a Ebi wtulał głowę w jego krótką sierść. Zimą zwierzę najchętniej leżało pod piecem. W Wałbrzychu mieszkał też hycel Femersche. Najbardziej nie lubił owczarków niemieckich i bokserów.

– Gówno mnie obchodzi, jak się wabi twój kundel! – ryknął Mock i wyciągnął pugilares. – Gówno mnie obchodzi twój bękart! – wyjął zwitki banknotów i rzucił je na kolana dziewczyny. – Interesuje mnie jedno: żebyś pozbyła się tej grzybicy! Te pieniądze wystarczą ci na przeżycie przez miesiąc. Lekarz będzie za darmo. Doktor Cornelius Rühtgard, Landsbergstrasse 8. To mój przyjaciel. Masz przyjść do mnie za miesiąc bez grzybicy! Jeśli tego nie zrobisz, znajdę cię i zniszczę! Nie wierzysz? Zapytaj o mnie swoje koleżanki! Wiesz, kim jestem?

– Wiem, wielmożny panie. Odwiedził mnie pan, kiedy pracowałam w kabarecie „Książę Blücher” na Reuscherstrasse jedenaście, dwanaście.

– O, a to ciekawe… – Mock usiłował przypomnieć sobie tę sytuację. – Byłem twoim klientem? I co? Jak się zachowywałem? Co mówiłem?

– Był pan… – zawahała się – po alkoholu…

– A co mówiłem? – Mock czuł narastające napięcie. Wiele razy po pijackich nocach chował głowę w piasek. Do towarzyszy swoich eskapad powiadał: „Nie przypominajcie mi o tym. Nie mówcie o tym. Ani słowa. Ani jednego słowa”. Teraz chciał wiedzieć. Niech spadnie to na niego jak wyrok.

– Wielmożny pan mówił… że jestem podobna do pana ukochanej… pielęgniarki… Tylko że ona była ruda…

– Mówi się „rudowłosa” albo „ognistowłosa”. I co jeszcze?

– Że ze wszystkich psów najbardziej wielmożny pan lubi boksery…

Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina piąta po południu

Fiakier Warschkow zatrzyma! się znów na nabrzeżu stoczni Wollheima, koło wodowanego dziś „Wodana”. Towarzystwo przenosiło się właśnie z brzegu na statek, gdzie miała się odbyć dalsza część zabawy. Na obrusach zostały krwawe ślady po winie i żółte – po piwie. Do miednicy przesypywano kacze i gęsie ogryzione kości, z których powstawał rozsypujący się szkielet, stos pogrzebowy ciemnego drobiu. Zsuwano łyżką tłuczone ziemniaki i buraczki, które przed chwilą otulały kacze korpusy, a teraz były podobne raczej do gruźliczej plwociny. Wrześniowe słońce wyrozumiale oświetlało to kulinarne pobojowisko. Niczego nie obnażało, lecz dodawało splendoru. Spóźnieni ucztujący, którzy jeszcze nie potrafili się rozstać z bratwurstami, wchodzili na statek, który miał ruszyć w górę Odry. Kiedy już prawie podnoszono trap, pojawił się ostatni pasażer. Był to Eberhard Mock. Nikt go nie pytał o zaproszenie, nikt się też nie dziwił jego nieco chwiejnemu krokowi.