Выбрать главу

— Dobre, nadrektorze.

— Zaraz, a co to jest… Coś takiego, kieliszek sherry! Cóż, nie wolno marnować takich dóbr. — W ciemności rozległ się wilgotny bulgot.

— Myślę, że była przeznaczona dla Wiedźmikołaja, nadrektorze.

— I banan?

— Przypuszczam, że banana zostawił dla świń.

— Świń?

— No, wie pan… Kieł, Ryj, Dłubacz i Grzebacz. To znaczy… — Myślak urwał, zdając sobie nagle sprawę, że nie powinien pamiętać takich rzeczy. — Znaczy, dzieci w to wierzą.

— Banany dla świń? To chyba nie całkiem zgodne z tradycją. Ja bym przyniósł żołędzie. Albo jabłka. Albo brukiew.

— Tak, nadrektorze, ale bibliotekarz lubi banany.

— Bardzo pożywny owoc, panie Stibbons.

— Istotnie, nadrektorze. Chociaż, co zabawne, w rzeczywistości to nie jest owoc.

— Naprawdę?

— Naprawdę. Botanicznie jest to odmiana ryby. Według mojej teorii, banany są kladystycznie spokrewnione z krulliańską iglicznią, która także jest żółta i pływa w pękach, czyli ławicach.

— I żyje na drzewach?

— Na ogół nie, nadrektorze. Banany najwyraźniej próbują zająć nową niszę.

— Wielkie nieba, naprawdę? To zabawne, ale nigdy specjalnie bananów nie lubiłem i zawsze byłem podejrzliwy co do ryb. Teraz to by się wyjaśniło.

— Tak, nadrektorze.

— Czy atakują kąpiących się?

— Nic o tym nie słyszałem. Oczywiście mogą być chytre i atakować kąpiących się tylko wtedy, kiedy są daleko od ziemi.

— Jak to? Chodzi panu o… wysoko? Na drzewach, na przykład?

— To możliwe.

— Spryciarze, co?

— Tak, nadrektorze.

— Możemy się tu rozgościć, panie Stibbons.

— Oczywiście.

W ciemności zapłonęła zapałka. To Ridcully zapalił fajkę.

W Ankh-Morpork kolędnicy ćwiczyli całymi tygodniami.

Do zwyczaju tego sięgnęła Anaglypta Huggs, organizatorka najlepszej, doborowej grupy miejskich śpiewaków. Uznała, że to okazja do rozbudzenia poczucia wspólnoty i ogólnej radości.

Zawsze należy uważać na ludzi, którzy uparcie opowiadają o „poczuciu wspólnoty i ogólnej radości”, jakby było to coś, co można zaaplikować życiu niczym gorący kompres. Wystarczy się na chwilę odwrócić, a mogą zorganizować na przykład tańce wokół gaika — a wtedy, szczerze mówiąc, nie ma już innego wyjścia i trzeba jak najszybciej uciekać do lasu.

Śpiewacy byli już w połowie ulicy Parkowej i w połowie „Różanopiórej kwoki”[19], śpiewanej w cudownej harmonii. Puszki na pieniądze pęczniały od datków dla ubogich tego miasta — a przynajmniej tych spośród ubogich, którzy w opinii pani Huggs wyglądali dostatecznie malowniczo, nie cuchnęli za bardzo i można było liczyć, że powiedzą „dziękuję”. Ludzie podsłuchiwali czasem pod drzwiami… Żółty blask rozlewał się po śniegu. Świece w latarniach płonęły między padającymi płatkami. Gdyby dało się zdjąć z tej sceny przykrywkę, w środku byłyby czekoladki. A przynajmniej interesujący zestaw ciasteczek.

Pani Huggs słyszała kiedyś, że kolędowanie jest starym rytuałem, a nikomu chyba nie trzeba tłumaczyć, co to oznacza. Miała jednak wrażenie, że starannie usunęła wszystkie elementy grubiańskie, które czyniłyby afront wyrafinowanym uszom.

Stopniowo jednak śpiewacy zdawali sobie sprawę z pewnego dysonansu. Zza rogu, ślizgając się i brnąc w śniegu, wynurzyła się inna grupa kolędników.

Niektórzy ludzie maszerują w rytm wybijany przez inny werbel. Dobosz działający w tym przypadku musiał się szkolić daleko stąd, być może u istot innego gatunku, żyjących na innej planecie.

Na czele grupy poruszał się beznogi osobnik na małym wózku; śpiewał ile sił w płucach i bębnił dwoma rondlami. Nazywał się Arnold Boczny. Popychał go Kaszlak Henry, którego chrypliwe wykonanie całkiem innej pieśni przerywały ataki zupełnie nierytmicznego kaszlu. Towarzyszył mu człowiek z wyglądu całkiem normalny, w podartym, brudnym, ale niegdyś eleganckim ubraniu. Jego przyjemny tenor zagłuszało kwakanie kaczki, którą nosił na głowie. Reagował na przezwisko „Kaczkoman”, choć zdawało się, że nie rozumie, dlaczego tak go wołają i dlaczego jest otoczony przez ludzi, którzy widzą kaczki tam, gdzie żadnych kaczek być nie może. I wreszcie, holowany na sznurku przez małego szarego psa, szedł Paskudny Stary Ron, powszechnie uznawany w Ankh-Morpork za najbardziej obłąkanego żebraka ze wszystkich obłąkanych żebraków. Prawdopodobnie nie był zdolny do śpiewu, ale przynajmniej starał się kląć w rytmie — czy raczej w rytmach.

Kolędnicy stanęli jak wryci i patrzyli ze zgrozą.

Żadna z grup nie zauważyła, że kiedy żebracy kuśtykają i suną po ulicy, niewielkie smużki czerni i szarości unoszą się spiralami z rynsztoków i wypływają spod płytek bruku, by odfrunąć w noc. Od niepamiętnych czasów ludzi oganiała chęć, by śpiewać i hałasować w tym mrocznym końcu roku, kiedy wszelkie psychiczne paskudztwa wykorzystują szare dni i głębokie cienie, by mnożyć się i szukać ofiar. Ostatnio ludzie zaczęli śpiewać melodyjnie, co raczej nie wywiera odpowiednich efektów. Ci, którzy naprawdę to rozumieją, po prostu bębnią czymś i wrzeszczą.

Żebracy, prawdę rzekłszy, nie byli aż tak zaawansowani w praktykach folkloru. Po prostu hałasowali z dobrze umotywowaną nadzieją, że ludzie dadzą im pieniądze, byle tylko przestali.

Z pewnym wysiłkiem dało się w tym zgiełku usłyszeć consensus piosenki.

Już Strzeżenie Wiedźm się zbliża I już rośnie świńska tusza. Wrzuć dolara dobry człeku Do starego kapelusza. Jeśli dolara nie masz, I pens na nogi postawi…

— A jeśli nie masz pensa… — zajodłował solo Paskudny Stary Ron — …niech… fghfgh yffg mftnfmf…

Kaczkoman wykazał się dużą przytomnością umysłu i zatkał mu dłonią usta.

— Przepraszam — powiedział — ale tym razem nie chciałbym, żeby ludzie zatrzaskiwali przed nami drzwi. Zresztą to i tak nie pasuje do melodii.

Pobliskie drzwi trzasnęły mimo wszystko. Druga grupa kolędników umknęła pospiesznie w przyjemniejsze otoczenie. „Dobra wola dla wszystkich ludzi” to hasło wymyślone przez kogoś, kto nigdy nie spotkał Paskudnego Starego Rona.

Żebracy przestali śpiewać — wszyscy prócz Arnolda Bocznego, który zwykle przebywał w swoim własnym małym świecie.

— …Nikt nawet nie wie, jak dobrze się żyje, jedząc buty trzy razy na dzień…

I wtedy jakaś zmiana w powietrzu utorowała sobie drogę do ich świadomości.

Śnieg zsuwał się z gałęzi szarpniętych przeciwnym wiatrem. Zawirowały płatki i — ponieważ psychiczne kompasy żebraków nie zawsze wskazują Rzeczywistość — dał się słyszeć urywek rozmowy…

— To nie takie proste, panie. Tyle tylko chciałem powiedzieć.

LEPIEJ JEST DAWAĆ, NIŻ BRAĆ, ALBERCIE.

— Nie, panie. To tylko o wiele bardziej kosztowne. Nie możesz tak jeździć i…

Jakieś przedmioty posypały się z góry na śnieg.

Arnold Boczny ostrożnie podniósł cukrową świnkę i odgryzł jej ryjek. Paskudny Stary Ron podejrzliwie patrzył na paczuszkę z niespodzianką, która odbiła mu się od kapelusza. Potrząsnął nią przy uchu.

Kaczkoman otworzył torbę cukierków.

— Ach! Kukuły!

Kaszlak Henry odwinął z szyi sznur kiełbas.

— Demoniszcze? — rzucił Paskudny Stary Ron.

— To paczka — wyjaśnił pies, drapiąc się za uchem. — Trzefa ją otworzyć.

вернуться

19

„Różanopióra kwoka wita wstający dzień”. Co prawda kwoka nie jest zwykle ptakiem kojarzonym z powitaniem dla wschodzącego słońca, ale pani Huggs, kolekcjonując dla potomności dawne piosenki ludowe, zadbała o to, by w razie konieczności przepisać je od nowa, w celu uniknięcia — jak to określiła — „urażenia nieumotywowanym grubiaństwem osób o wyrafinowanym smaku”. Ku jej zaskoczeniu, ludzie czasem nie potrafili dostrzec nieumotywowanego grubiaństwa, dopóki nie zostało im wprost pokazane.

Czasami kurczak jest po prostu ptakiem.