Ron pomachał nią gwałtownie.
— Dofra, daj tutaj. — Pies chwycił zębami za kokardkę.
— Coś podobnego — mówił Kaczkoman, grzebiąc oburącz w zaspie. — Tu jest cała pieczona świnia! I półmisek pieczonych ziemniaków, cudownie niepopękanych! I… patrzcie, czy to nie słoik kawioru? Szparagi! Krewetki! Na bogów! Co planowaliśmy na strzeżeniowiedźmową wieczerzę, Arnoldzie?
— Stare buty. — Arnold Boczny otworzył znalezione pudełko cygar i polizał jedno.
— Tylko stare buty?
— Nie, skąd. Faszerowane błotem, i do tego pieczone błoto. Dobre błoto, naprawdę. Oszczędzałem je na święta.
— Teraz możemy mieć całą ucztę z pieczoną gęsią!
— Dobra. Można ją nadziać starymi butami?
Coś zatrzeszczało od strony paczki-niespodzianki. Usłyszeli warczenie psa — myślącego mózgu Paskudnego Starego Rona.
— Nie, nie, nie! Kapelusik zakładasz na głowę, a potem czytasz zafawne motto.
— Tysiącletnia wskazówka i krewetki? — rzekł Ron, przekazując karteczkę Kaczkomanowi. Kaczkoman był uznawany za grupowego intelektualistę.
Przyjrzał się napisowi.
— Tak, cóż tu mamy… Jest napisane „Ratunku ratunku wpadłem do maszyny niespodziankowej nie mogę tak biec po taśmie błagam wyciągni…”. — Przez chwilę obracał karteczkę na wszystkie strony. — Wydaje się, że to już wszystko, jeśli nie liczyć plam.
— Zawsze te same stare motta — stwierdził pies. — Niech ktoś klepnie Rona w plecy, co? Jeśli fędzie się tak śmiał, to… A nie mówiłem? Co tam, nie ma o czym gadać.
Żebracy jeszcze przez kilka minut zbierali szynki, słoje i flaszki, które spadły na śnieg. Ułożyli je na wózku dookoła Arnolda, po czym ruszyli dalej.
— Skąd się to wszystko wzięło?
— Strzeżenie Wiedźm jest, nie?
— Tak, ale kto zawiesił skarpety?
— Chyba nie mamy skarpet…
— Ja powiesiłem stary but.
— To się liczy?
— Nie wiem. Ron go zjadł.
Czekam na Wiedźmikołaja, myślał Myślak Stibbons. Siedzę w ciemności i czekam na Wiedźmikołaja. Ja. Wyznawca Filozofii Naturalnej. Potrafię obliczyć w pamięci pierwiastek kwadratowy z dwudziestu siedem koma cztery[20]. Nie powinienem.
I przecież nie zawiesiłem skarpety. Byłby w tym jakiś sens, gdybym…
Przez chwilę siedział nieruchomo, po czym zdjął spiczasty sandał i zaczął zwijać skarpetę. Pomagało, kiedy myślał o tym jak o naukowym eksperymencie sprawdzającym interesującą hipotezę.
— Długo jeszcze? — zapytał w ciemności Ridcully. — Jak pan sądzi?
— Powszechnie uznaje się, że dostawy są zakończone dobrze przed północą — odparł Myślak i szarpnął mocno.
— Dobrze się pan czuje, panie Stibbons?
— Świetnie, nadrektorze. Naprawdę świetnie. Eee… Ma pan może przy sobie pinezkę? Albo jakiś mały gwoździk?
— Nie wydaje mi się.
— Zresztą nieważne. Znalazłem scyzoryk.
Po chwili Ridcully usłyszał w ciemności ciche skrzypienie.
— Jak się pisze „elektryczność”, nadrektorze? — zapytał Myślak.
Ridcully zastanowił się.
— A wie pan, chyba nigdy nie próbowałem.
Znowu zapadła cisza. Po chwili przerwał ją brzęk. Bibliotekarz stęknął przez sen.
— Co pan robi?
— Nic, przewróciłem łopatkę do węgla.
— Ale czego pan tam szuka przy kominku?
— Ja tylko… no wie pan… rozglądam się. Drobny… eksperyment. W końcu nigdy nie wiadomo…
— Czego nigdy nie wiadomo?
— No… nic. Nigdy nic nie wiadomo, wie pan.
— Niekiedy wiadomo — odpowiedział Ridcully. — Ja na przykład. Wydaje mi się, że wiem całkiem sporo, czego kiedyś nie wiedziałem. Tak sobie myślę, że to zadziwiające, czego człowiek się czasem dowiaduje. I często się zastanawiam, czego nowego się jeszcze dowiem.
— Nigdy nie wiadomo, nadrektorze.
— To fakt.
Wysoko nad miastem Śmierć starał się unikać wzroku Alberta.
— Nie wyjąłeś tego wszystkiego z worka, panie! Nie te cygara, brzoskwinie w brandy i jedzenie z takimi dziwacznymi zagranicznymi nazwami!
OWSZEM, POCHODZĄ Z WORKA.
Albert przyjrzał mu się podejrzliwie.
— Ale najpierw sam je do worka włożyłeś, prawda?
NIE.
— Włożyłeś, panie — upierał się Albert.
NIE.
— Włożyłeś to wszystko do worka.
NIE.
— Zabrałeś skądś i włożyłeś do worka.
NIE.
— Sam włożyłeś te rzeczy do worka.
NIE.
— Włożyłeś.
TAK.
— Wiedziałem, że to ty, panie. Skąd je wziąłeś?
LEŻAŁY SOBIE.
— Cała pieczona świnia, o ile mi wiadomo, na ogół tak sobie nie leży.
NIKT Z NICH NIE KORZYSTAŁ, ALBERCIE.
— Parę kominów temu odwiedziliśmy modną restaurację…
DOPRAWDY? NIE PRZYPOMINAM SOBIE.
— I miałem wrażenie, że przebywałeś tam nieco dłużej niż zazwyczaj, jeśli wolno mi zauważyć.
NAPRAWDĘ?
— A jak właściwie to wszystko otworzyć cudzysłów leżało sobie zamknąć cudzysłów?
NO… PO PROSTU SOBIE LEŻAŁO. WIESZ, W STANIE SPOCZYNKU.
— W kuchni?
ISTOTNIE, MIEJSCE TO ZDRADZAŁO NIEJAKĄ KULINARNOŚĆ, O ILE PAMIĘTAM.
Albert oskarżycielsko wskazał Śmierć drżącym palcem.
— Ukradłeś czyjąś strzeżeniowiedźmową wieczerzę, panie!
BĘDZIE ZJEDZONA, tłumaczył się Śmierć. ZRESZTĄ TOBIE TEŻ SIĘ SPODOBAŁO, JAK POKAZAŁEM DRZWI TEMU KRÓLOWI.
— Niby tak, ale to była trochę inna sytuacja — odparł Albert, zniżając głos. — Znaczy, przecież Wiedźmikołaj nie powinien wpadać przez komin, żeby wynosić cudze jedzenie!
ŻEBRACY UCIESZĄ SIĘ Z NIEGO, ALBERCIE.
— No tak, ale…
TO NIE BYŁA KRADZIEŻ, TYLKO… REDYSTRYBUCJA. DOBRY UCZYNEK W TYM NIEDOBRYM ŚWIECIE.
— Nie, wcale nie.
A ZATEM TO NIEDOBRY UCZYNEK W NIEDOBRYM ŚWIECIE I JAKO TAKI POZOSTANIE CAŁKOWICIE NIEZAUWAŻALNY.
— Tak, panie, ale mogłeś przynajmniej pomyśleć o tych ludziach, którym zwinąłeś jedzenie.
ZOSTALI ZAOPATRZENI, ALBERCIE. NIE JESTEM CAŁKIEM POZBAWIONY SERCA. W METAFORYCZNYM SENSIE, OCZYWIŚCIE. A TERAZ… DALEJ I WYŻEJ!
— Kierujemy się w dół, panie.
DALEJ I NIŻEJ, W TAKIM RAZIE.
Były… wiry. Pimpuś galopował wśród nich swobodnie, tyle że zdawał się nie poruszać. Równie dobrze mógł wisieć w powietrzu.
— O, ja… — odezwał się słabo o, bóg.
— Co? — zdziwiła się Susan.
— Spróbuj zamknąć oczy.
Susan zamknęła. Po chwili uniosła dłoń i dotknęła swojej twarzy.
— Nadal widzę…
— Myślałem, że to tylko ja. Zwykle to tylko ja.
Wiry zniknęły. W dole zobaczyli zieleń.
I to było dziwne — ta roślinność pod nimi. Susan leciała już kilka razy nad polami, a nawet bagnami i dżunglą, ale nigdy jeszcze nie widziała zieleni tak zielonej jak tutaj. Gdyby zieleń mogła być kolorem podstawowym, tak właśnie by wyglądała.
I jeszcze wąski zygzak.
— To nie rzeka! — oświadczyła.
— Dlaczego?
— Jest niebieska!
O, bóg zaryzykował spojrzenie w dół.
— Woda jest niebieska — zauważył.
— Oczywiście, że nie!
— Trawa jest zielona, a woda niebieska… Pamiętam. To jedna z tych rzeczy, które po prostu wiem.
— No, w pewnym sensie…
Susan zawahała się. Każdy wie, że trawa jest zielona, a woda niebieska. Często nie jest to prawda, ale wszyscy o tym wiedzą — tak jak wiedzą, że niebo jest niebieskie.
20
Musiał przyznać, że odpowiedź brzmiałaby „pięć z kawałkiem”, ale przynajmniej mógł jakąś podać.