Выбрать главу

— To dobrze.

ODWIOZĘ CIĘ Z POWROTEM, zaproponował po chwili Śmierć.

— Dzięki. Powiedz mi…

CO BY SIĘ STAŁO, GDYBYŚ GO NIE URATOWAŁA?

— Tak. Słońce i tak by wzeszło, prawda?

NIE.

— Przestań. Nie sądzisz chyba, że uwierzę. To przecież fakt astronomiczny!

SŁOŃCE BY NIE WZESZŁO.

Stanęła przed nim.

— Mam za sobą ciężką noc, dziadku! Jestem zmęczona i chcę się wykąpać! Nie mam ochoty słuchać takich bzdur!

SŁOŃCE BY NIE WZESZŁO.

— Doprawdy? A co by się stało, jeśli wolno spytać?

ZWYKŁA KULA PŁONĄCYCH GAZÓW ROZJAŚNIŁABY ŚWIAT.

Przez chwilę szli w milczeniu.

— No tak — mruknęła Susan ze znużeniem. — Sztuczki ze słowami. Wydawało mi się, że jesteś bardziej dosłowny.

JESTEM CAŁKOWICIE DOSŁOWNY. SZTUCZKI ZE SŁOWAMI TO DZIEDZINA LUDZI.

— No dobrze — ustąpiła Susan. — Nie jestem głupia. Chcesz powiedzieć, że ludzie potrzebują… fantazji, żeby życie stało się znośne.

NAPRAWDĘ? JAKBY TO BYŁA JAKAŚ RÓŻOWA PIGUŁKA? NIE. LUDZIE POTRZEBUJĄ FANTAZJI, ŻEBY BYĆ LUDŹMI. ŻEBY BYĆ TYM MIEJSCEM, GDZIE SPADAJĄCY ANIOŁ SPOTYKA SIĘ Z WSTĘPUJĄCĄ MAŁPĄ.

— Wróżki Zębuszki? Wiedźmikołaje? Małe…

TAK. JAKO ĆWICZENIE. MUSICIE ZACZĄĆ OD NAUKI WIARY W MAŁE KŁAMSTWA.

— Żebyśmy potem mogli uwierzyć w wielkie?

TAK. SPRAWIEDLIWOŚĆ. MIŁOSIERDZIE. OBOWIĄZEK. TAKIE RZECZY.

— To przecież całkiem co innego!

TAK MYŚLISZ? WEŹ ZATEM WSZECHŚWIAT I ROZGNIEĆ GO NA NAJDROBNIEJSZY PYŁ, PRZESIEJ PRZEZ NAJDROBNIEJSZE SITO, A POTEM POKAŻ MI CHOCIAŻ JEDEN ATOM SPRAWIEDLIWOŚCI, JEDNĄ MOLEKUŁĘ MIŁOSIERDZIA. A JEDNAK… Śmierć machnął ręką. A JEDNAK DZIAŁACIE, JAK GDYBY ISTNIAŁ JAKIŚ IDEALNY PORZĄDEK ŚWIATA, JAK GDYBY BYŁA WE WSZECHŚWIECIE JAKAŚ… JAKAŚ SŁUSZNOŚĆ, WEDŁUG KTÓREJ MOŻNA GO OCENIAĆ.

— No tak, ale przecież ludzie muszą w to wszystko wierzyć, inaczej nie ma sensu…

WŁAŚNIE O TO MI CHODZI.

Spróbowała zebrać myśli.

JEST TAKIE MIEJSCE, GDZIE OD MILIONA LAT ZDERZAJĄ SIĘ DWIE GALAKTYKI, stwierdził Śmierć à propos niczego. NIE PRÓBUJ MNIE PRZEKONYWAĆ, ŻE TO SŁUSZNE.

— No tak, ale ludzie o tym nie myślą — odparła Susan.

Gdzieś tam czekało łóżko…

TAK JEST. WYBUCHAJĄ GWIAZDY, ZDERZAJĄ SIĘ ŚWIATY, WŁAŚCIWIE NIGDZIE WE WSZECHŚWIECIE CZŁOWIEK NIE MÓGŁBY ŻYĆ, BY NIE ZOSTAĆ NATYCHMIAST ZAMROŻONY ALBO USMAŻONY, A JEDNAK WIERZYCIE, ŻE… ŻE ŁÓŻKO JEST CZYMŚ ZWYCZAJNYM. TO NAPRAWDĘ ZADZIWIAJĄCY TALENT.

— Talent?

O TAK. BARDZO SZCZEGÓLNA ODMIANA GŁUPOTY. MYŚLICIE, ŻE CAŁY WSZECHŚWIAT ISTNIEJE W WASZYCH GŁOWACH.

— Tak mówisz, jakbyśmy byli obłąkani — zaprotestowała Susan.

Miłe, ciepłe łóżko…

NIE. POTRZEBNA WAM WIARA W RZECZY, KTÓRE NIE SĄ PRAWDZIWE. W JAKI INNY SPOSÓB MOGŁYBY SIĘ STAĆ?

Pomógł jej wsiąść na Pimpusia.

— Te góry — odezwała się Susan, kiedy wystartowali. — Czy to prawdziwe góry, czy tylko jakieś cienie?

TAK.

Wiedziała, że to wszystko, na co może liczyć.

— Słuchaj… Zgubiłam twój miecz. Został gdzieś w krainie Wróżki Zębuszki.

Śmierć wzruszył ramionami.

ZROBIĘ SOBIE DRUGI.

— Umiesz?

ALEŻ TAK. DZIĘKI TEMU BĘDĘ MIAŁ JAKIEŚ ZAJĘCIE. NIE PRZEJMUJ SIĘ.

Pierwszy prymus zanucił wesoło pod nosem, gdy po raz drugi przejechał grzebieniem po brodzie i obficie spryskał ją tym, co miało się okazać ekstraktem łasicy stosowanym do usuwania demonów, nie zaś — jak zakładał — przyjemnym męskim zapachem[23]. Po czym wkroczył do swego gabinetu.

— Przepraszam, że tak długo to trwało, ale… — zaczął.

W pokoju nie było nikogo. Tylko z bardzo daleka dobiegł go odgłos wycierania nosa, połączony z cichym „dzyń, dzyń, dzyń” zanikającej magii.

Świt złocił już szczyt Wieży Sztuk, gdy Pimpuś zatrzymał się w powietrzu przy balkonie pokoju dziecinnego. Susan zsunęła się na świeży śnieg i przez chwilę stała z niepewną miną. Skoro ktoś nadłożył drogi, żeby podrzucić ją do domu, uprzejmość nakazywała go zaprosić. Z drugiej strony…

MOŻE PRZYSZŁABYŚ NA STRZEŻENIOWIEDŹMOWY OBIAD? — spytał Śmierć. W jego głosie zabrzmiała nadzieja. ALBERT SMAŻY JUŻ PUDDING.

— Smaży pudding?

ALBERT ROZUMIE SMAŻENIE. WYDAJE MI SIĘ TEŻ, ŻE ROBI DŻEM. NA PEWNO DUŻO O TYM MÓWIŁ.

— Ja… no wiesz… Oni się spodziewają, że będę w domu. Gaiterowie często przyjmują gości. Partnerów od interesów. Przypuszczam, że cały dzień będzie… Tak jakby, wiesz, muszę przypilnować dzieci…

KTOŚ POWINIEN.

— No… Może napijesz się czegoś, zanim odjedziesz?

FILIŻANKA KAKAO BYŁABY W TYCH OKOLICZNOŚCIACH ODPOWIEDNIA.

— Dobrze. Herbatniki są w puszce nad kominkiem.

Susan z ulgą ruszyła do maleńkiej kuchni.

Śmierć usiadł w trzeszczącym wiklinowym fotelu, zanurzył stopy w dywanie i rozejrzał się z zaciekawieniem. Słyszał stukanie filiżanek, potem dźwięk jakby gwałtownie wciąganego powietrza, a potem ciszę.

Poczęstował się herbatnikiem z puszki. Nad kominkiem wisiały dwie wypchane skarpety. Z zawodową satysfakcją stuknął w nie palcem, po czym wrócił na fotel i zaczął się przyglądać tapecie na ścianach. Pokrywały ją obrazki królików w kamizelkach, obok innej fauny. Nie był zaskoczony. Od czasu do czasu pojawiał się osobiście nawet u królików, po prostu by sprawdzić, że cały proces przebiega jak należy. Nigdy nie spotkał żadnego, który by nosił kamizelkę. Nie spodziewał się u nich kamizelek. A przynajmniej nie spodziewałby się kamizelek, gdyby nie miał żadnych doświadczeń z tym, jak ludzie przedstawiają sobie wszechświat. W tej sytuacji można było tylko żywić wdzięczność za to, że nie dołożyli im jeszcze złotych zegarków i cylindrów.

Ludzie lubili też tańczące świnki. I baranki w kapeluszach. O ile Śmierć wiedział, jedynym powodem dowolnych ludzkich kontaktów ze świniami i owcami był fakt, że stanowiły preludium do kotletów i kiełbas. Dlaczego więc na tapetach w dziecinnych pokojach nosiły ubrania, pozostawało dla niego tajemnicą. Patrzcie, kochane dzieci, to ich właśnie będziecie jeść… Czuł, że gdyby tylko potrafił znaleźć klucz do tej zagadki, o wiele więcej dowiedziałby się o ludzkich istotach.

Jego spojrzenie przesunęło się w stronę drzwi. Wisiały tam na haczykach należące do Susan płaszcz i kapelusz guwernantki. Płaszcz był szary i kapelusz także szary, okrągły i nudny. Śmierć nie miał pojęcia o wielu kwestiach dotyczących ludzkiej psychiki, ale ubarwienie ochronne potrafił rozpoznać na pierwszy rzut oczodołu.

Nuda… Tylko ludzie ją wynaleźli. Jakąż mieli wyobraźnię.

Drzwi się otworzyły.

Ku swemu przerażeniu, Śmierć zobaczył, że z sypialni wychodzi małe dziecko nieokreślonej płci, człapie sennie przez pokój i zdejmuje znad kominka skarpety. Było już w połowie drogi z powrotem, gdy go zauważyło. Zatrzymało się i przyjrzało mu z zastanowieniem.

Wiedział, że małe dzieci go widzą, ponieważ nie wyrobiły sobie jeszcze tej wygodnej, selektywnej ślepoty, która przychodzi wraz z poczuciem własnej śmiertelności. Czuł się trochę zakłopotany.

— Susan ma pogrzebacz, wiesz? — powiedziało dziecko, jakby starało się być pomocne.

NO, NO. COŚ PODOBNEGO. NIE DO WIARY.

— Mysiałam… Myślałam, że wszyscy już o tym wiecie. W zieśłym… zeszłym tygodniu wywlokła stąd stracha za nos.

Śmierć spróbował sobie to wyobrazić. Czuł, że źle zrozumiał to zdanie, ale nie brzmiało lepiej, jakkolwiek by przestawiał słowa.

вернуться

23

Właściwie był to istotnie przyjemny męski zapach. Ale tylko dla łasiczych samic.