Выбрать главу

ZROBIŁEM TO DLA CIEBIE.

Wzięła od niego prostokąt wilgotnego kartonu. Z dolnej krawędzi kapała woda. Mniej więcej pośrodku zauważyła kilka przyklejonych piórek.

— Dziękuję. Co to jest?

ALBERT POWIEDZIAŁ, ŻE POWINIEN BYĆ NA NIEJ ŚNIEG, ALE CHYBA SIĘ ROZTOPIŁ, wyjaśnił Śmierć. TO STRZEŻENIOWIEDŹMOWA KARTKA, OCZYWIŚCIE.

— Aha…

POWINIEN BYĆ TEŻ RUDZIK, ALE NIESTETY, NIE UDAŁO MI SIĘ GO SKŁONIĆ, BY POZOSTAŁ NA MIEJSCU.

— Rozumiem.

NIE PRZEJAWIAŁ CHĘCI DO WSPÓŁPRACY.

— Naprawdę?

WYDAJE SIĘ, ŻE ZUPEŁNIE NIE WYCZUWAŁ STRZEŻENIOWIEDŹMOWEGO NASTROJU.

— Aha. Hm. No tak. Dziadku…

TAK?

— Dlaczego? Dlaczego to wszystko robiłeś?

Przez chwilę stał nieruchomo, jakby wypróbowywał w myślach kolejne zdania.

SĄDZĘ, ŻE MA TO ZWIĄZEK Z PLONEM, powiedział w końcu. TAK ZGADZA SIĘ. I DLATEGO, ŻE LUDZIE SĄ TACY INTERESUJĄCY. WYNALEŹLI NAWET NUDĘ. DOPRAWDY ZADZIWIAJĄCE.

— Och…

A ZATEM… SZCZĘŚLIWEGO STRZEŻENIA WIEDŹM.

— Tak… Szczęśliwego Strzeżenia Wiedźm, dziadku.

Śmierć zatrzymał się jeszcze raz, przy oknie.

I DOBRANOC DZIECIOM… WSZĘDZIE.

Kruk sfrunął na pokryty śniegiem pień. Porwana proteza czerwonego brzuszka trzepotała bezużytecznie z tyłu.

— Nawet nie podrzucą do domu — narzekał. — Popatrz tylko. Wszędzie śnieg i zamarznięte pustkowia. Nie przelecę już więcej ani cala. Wiesz, że mogę tu zamarznąć? Ha! Ludzie bez przerwy opowiadają o recyklingu, ale spróbuj zająć się praktyczną ekologią, a zwyczajnie… nie… chcą… wiedzieć. Ha! Założę się, że rudzika by podrzucili. O tak!

PIP, powiedział ze współczuciem Śmierć Szczurów i pociągnął nosem.

Kruk przyglądał się, jak mała postać w kapturze odgarnia pazurkami śnieg.

— Czyli zwyczajnie tu zamarznę, tak? — stwierdził ponuro. — Żałosny kłębek piór i moje sterczące łapki, skurczone z zimna. Nikt nawet się mną nie naje, a muszę ci powiedzieć, że w moim gatunku to hańba, umrzeć taki wychudzo…

Uświadomił sobie, że pod śniegiem dostrzega plamę nieco przybrudzonej bieli.

Dalsze grzebanie szczura odsłoniło coś, co prawdopodobnie mogło być uchem.

Kruk wytrzeszczył oczy.

— To owca! — zawołał.

Śmierć Szczurów kiwnął łebkiem.

— Cała owca[24]!

PIIP.

— O rany! — Kruk podskoczył bliżej. Przewrócił oczami. — A niech mnie, ledwie wystygła!

Śmierć Szczurów z satysfakcją poklepał go po skrzydle.

PIIIP-IIP. IIK-IK…

— Dzięki. Tobie również.

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, otworzyły się drzwi sklepu. Niski sprzedawca zabawek wszedł z warsztatu na tyłach i znieruchomiał — z zadziwiającą zdolnością przewidywania — jak martwy.

MASZ NA WYSTAWIE DUŻEGO DREWNIANEGO KONIA NA BIEGUNACH, powiedział nowy klient.

— A tak, tak, rzeczywiście. — Sprzedawca bawił się nerwowo okularami w prostokątnych oprawkach. Nie słyszał dzwonka, co go niepokoiło. — Ale obawiam się, że tylko na pokaz, to specjalne zamówienie lorda…

NIE. JA GO KUPIĘ.

— Nie, bo widzi pan…

MASZ INNE ZABAWKI?

— Tak, oczywiście, ale…

A WIĘC JA WEZMĘ KONIA. ILE ZAPŁACIŁBY CI JEGO LORDOWSKA MOŚĆ?

— Umówiliśmy się na dwanaście dolarów, ale…

DAM PIĘĆDZIESIĄT, obiecał klient.

Sklepikarz zszedł z drogi protestu i skręcił na ścieżkę chciwości. Przecież rzeczywiście są inne zabawki, tłumaczył sobie. W dodatku ten klient, myślał z przenikliwością godną jasnowidza, wygląda jak ktoś, kto nie uznaje odpowiedzi „nie”, a nawet rzadko traci czas na zadawanie pytań. Lord Selachii będzie zły, ale lorda Selachii tu nie ma. Obcy za to jest tutaj. Niewiarygodnie tutaj.

— Ehm… No cóż, w tej sytuacji… Czy mam zapakować?

NIE. WEZMĘ, JAK JEST. DZIĘKUJĘ. WYJDĘ TYŁEM, JEŚLI CI TO NIE PRZESZKADZA.

— Tego… a jak pan wszedł? — zapytał sprzedawca, zdejmując konia z wystawy.

PRZEZ ŚCIANĘ. TO DROGA O WIELE WYGODNIEJSZA NIŻ PRZEZ KOMIN, NIE SĄDZISZ?

Klient rzucił na ladę brzęczący mieszek i bez trudu podniósł konia. Rozejrzał się po półkach.

ROBISZ DOBRE ZABAWKI.

— E… Dziękuję.

PRZY OKAZJI, rzucił jeszcze klient, wychodząc. NA ULICY STOI MAŁY CHŁOPCZYK Z NOSEM PRZYMARZNIĘTYM DO SZYBY WYSTAWOWEJ. TROCHĘ CIEPŁEJ WODY POWINNO ZAŁATWIĆ SPRAWĘ.

Śmierć wyszedł. Znalazł czekającego na śniegu Pimpusia i umocował drewnianego konia do siodła.

ALBERT BĘDZIE BARDZO ZADOWOLONY. NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ, ŻEBY ZOBACZYĆ JEGO MINĘ. HO. HO. HO.

Gdy światło dnia Strzeżenia Wiedźm spływało na wieże Niewidocznego Uniwersytetu, bibliotekarz wsunął się do głównego holu, mocno ściskając stopami plik arkuszy nutowych.

Gdy światło dnia Strzeżenia Wiedźm spływało na wieże Niewidocznego Uniwersytetu, nadrektor z westchnieniem osunął się na fotel w gabinecie i ściągnął buty.

To była wściekle długa noc, trudno zaprzeczyć. Zdarzyło się wiele dziwnych rzeczy. Na przykład pierwszy raz w życiu widział, jak pierwszy prymus wybucha płaczem.

Zerknął na drzwi swej nowej łazienki. Cóż, pokonał już początkowe trudności, a miły ciepły prysznic z pewnością go odświeży. Będzie mógł iść na recital organowy czysty i rześki.

Zdjął kapelusz — i ktoś wypadł ze środka z cichym dzwonieniem. Mały gnom przekoziołkował po podłodze.

— Jeszcze jeden! A myślałem, że pozbyliśmy się już wszystkich — burknął Ridcully. — Czym jesteś?

— No… Zauważyłeś, że kiedy zdarzało się jakieś magiczne objawienie, słyszałeś głos, no… dzwonków? — Mina gnoma sugerowała, że przyznaje się do czegoś, za co na pewno oberwie.

— Tak. I co?

Gnom pokazał malutkie dzwoneczki i pomachał nimi nerwowo. Zabrzmiało bardzo smutne „dzyń, dzyń, dzyń”.

— Dobre, nie? To byłem ja. Jestem Wróżką Dzyńdzyńdzyń.

— Wynoś się.

— Jeśli zechcesz, potrafię też zrobić taki efekt roziskrzonego pyłku, który robi „brzdęk”.

— Wynocha!

— To może „Dzwony św. Ungulanta”? — zaproponował zdesperowany gnom. — Bardzo świąteczne. Bardzo ładne. Może też zaśpiewasz? To idzie tak: „Dzwony [bim] świętego [bom]…”.

Ridcully zaliczył bezpośrednie trafienie gumową kaczką i gnom uciekł przez otwór ścieku wanny. W rurach jeszcze przez długą chwilę rozbrzmiewały echa przekleństw i spontanicznych dzwonków.

Wreszcie nastał spokój. Ridcully zdjął z siebie szatę.

Nim bibliotekarz skończył pompować, organowe miechy rzęziły już wokół nitów. Zadowolony, podpierając się rękami, przeszedł na krzesło i z wielką satysfakcją ocenił wzrokiem rozłożone przed sobą manuały.

Podejście Bezdennie Głupiego Johnsona do muzyki było takie, jak do każdego innego pola działalności, które pieścił jego geniusz — w podobny sposób, jak szron pieści pole ziemniaków. Ma być głośna, mawiał. Ma być przytłaczająca. Ma być wszechobejmująca. Z tego powodu wielkie organy Niewidocznego Uniwersytetu były jedynymi na świecie, na których dało się zagrać pełną symfonię skomponowaną na burzę z piorunami i skrzeki rozdeptywanych ropuch.

вернуться

24

Która skonała we śnie. Z przyczyn naturalnych. W zaawansowanym wieku. Po długim i szczęśliwym życiu, o ile owce mogą być szczęśliwe. I byłaby prawdopodobnie bardzo zadowolona, wiedząc, że po śmierci może komuś pomóc.