Выбрать главу

– Jezus Maria!!!

Poderwałam głowę znad znaleziska. Ojciec piastował w objęciach puszkę, pewnie zdjętą z półki. Kobielak świecił mu na ręce i usłyszałam całkiem wyraźnie, jak wyrwało mu się:

– O ja pierdolę…

Obaj byli tak zafascynowani swoim odkryciem, że w ogóle nie zauważyli mojego. Tknięta dziwnym impulsem, schowałam okulary do kieszeni bluzy, zanim do nich podeszłam. Z góry pokrzykiwał Jeremi, domagając się informacji.

W pierwszej chwili wzrok mnie zawiódł, z dystansu odniosłam wrażenie, że w blaszance leży metalowy złom – śrubki, gwoździe, nakrętki i temu podobne rozmaitości, gromadzące się w szufladzie każdego majsterkowicza. Czego innego można się spodziewać w piwnicy?

Jednak okazało się, że puszkę wypełniają złote precjoza: pierścionki, kolczyki, splątane ze sobą łańcuszki.

– O Boże… – wymamrotałam, wytrzeszczając oczy i bezwiednie kładąc rękę na piersiach jak afektowana hrabianka. – Co to jest?

– Mmm… Ludzie to chyba nazywają skarbem – odpowiedział Andrzej, a w jego głosie brzmiało powątpiewanie, jakby nie dowierzał temu, co widzi, lub nie miał pojęcia, jak zareagować.

Z mieszanymi uczuciami obserwowałam, jak obaj panowie bebeszą pozostałe pojemniki. Sądząc z reakcji, trafili na żyłę złota. A właściwie na kartonik.

– Mamaaaaa! Mogę zejść!? – darł się Jeremi u szczytu drabiny, więc poszłam do niego.

Za mym synem widniał prostokąt wykrojony ze słonecznego blasku, gdzie pływały złociste drobiny kurzu, tworząc jasną aureolę wokoło dziecięcej głowy jak na obrazie Botticellego.

Ale nie tylko. Z uchylonych drzwi powoli wysnuwały się czarne wstęgi, niczym leniwe macki ośmiornicy, wijąc się coraz bliżej i bliżej. Wolno, jakby zwlekając z atakiem, dawkowały sobie przyjemność.

– Jeremi, chodź – wykrztusiłam przez ściśnięte gardło, wyciągając rękę. – Chodź, kochanie…

– Mama, co…? – Musiał go zaniepokoić wyraz mej twarzy, bo się obejrzał.

Dziecięcy pisk zawibrował w powietrzu, macki wyprostowały się nagle jak struny. Szarpnęłam Jeremiego za rękę do siebie, otoczyłam ramionami i wyciągnęłam z zasięgu niebezpieczeństwa.

Później Andrzej mówił, że krzyk, jaki z siebie wydałam, mało przypominał głos ludzki. „Wrzask bojowy rozwścieczonego pawiana” – jak to był łaskaw określić. Zawierał się w nim ten najważniejszy z aksjomatów: że nie należy drażnić samicy z małym.

Ciemne wstęgi cofnęły się w mgnieniu oka, wchłonęło je na powrót brudne drewno.

Jeremi szlochał, tuląc się do mnie z całych sił. Dygotał na całym ciele. Ojciec zasypywał mnie gradem pytań, Andrzej z kolei milczał, świecąc mi za to w oczy.

– Ooośmioniiicaaa! To była ośmionica! – wychlipał Jeremi. – Chciała mnie złapać!

– Nie było żadnej ośmiornicy! – rzuciłam stanowczo. – Wydawało ci się. Andrzej, przestań mnie oślepiać, na miłość boską!

– To co tam było?! Darliście się, jakby was obdzierano ze skóry – denerwował się ojciec.

– Osy! Szerszenie! – zmyślałam na poczekaniu. – Coś latało. Jezu, chodźmy stąd, ten loch przyprawia mnie o dreszcze! Wy przodem!

Drzwi tym razem udawały najzwyklejszy pod słońcem kawał drewna. Wciąż piastując syna na rękach, przeszłam obok, mierząc je nieufnym spojrzeniem. Czułam, jak Jeremi sztywnieje.

– Skłamałaś dziadkowi – wyszeptał.

– Nie chcę go straszyć. Poza tym pewnie by nie uwierzył – odszepnęłam.

– Pewnie nie – zgodził się mój syn markotnie.

* * *

Puszka po kawie, jak się okazało, istotnie zawierała skarb. Ojciec z iście piracką fantazją wywalił stosik złotej biżuterii na środek stołu w jadalni. Nie podobała mi się ta demonstracja, ale nie protestowałam. Częściowo dlatego, że sama byłam ciekawa zawartości, a po części dlatego, że Jeremi, chłonąc nadzwyczajny widok z otwartymi szeroko oczami i ustami, zapominał o drzwiowej klątwie. Nie miałam żadnych wątpliwości, czego miała pilnować.

– To prawdziwy skarb? – dopytywał się Jeremi z wypiekami na policzkach. – Piracki?

– Tu nie było piratów – odparł doktor, segregując precjoza. Na osobnych kupkach kładł pierścionki, obrączki, naszyjniki i zegarki. – Za to byli złodzieje.

Policzyliśmy zdobycz. Dziesięć pierścionków, w tym dwa z czymś co wyglądało jak brylanciki. Trzy bransolety w stylu art deco. Kilka naszyjników z perłami i kamieniami w złotej oprawie. Nie byłam jubilerem, ale mogły to być szmaragdy. Emaliowana broszka i druga z kameą. Ozdobny grzebień do upinania włosów z secesyjnym motywem liści…

– Wiecie co? Jakoś mi się wydaje, że to wszystko należało do jednej kobiety – powiedziałam z pewnym wahaniem.

– Czemu?

– Wszystkie te rzeczy mają jakiś wspólny styl. Widzicie? Perły i szmaragdy – pewnie miała zielone oczy. Pierścionki też są prawie jednakowe. – Przymierzyłam jeden, pasował akurat na środkowy palec. – Wszystkie mają ten sam rozmiar.

– A zegarki? – Ojciec trącił palcem złotą „cebulę”. Obok leżały jeszcze dwa na rękę – w tym jeden malutki, damski, wysadzany drobnymi kamyczkami wokół tarczy.

Spojrzałam na Kobielaka. Od dłuższego czasu odzywał się głównie monosylabami. Ciekawe, czy i jemu przyszło do głowy to, co mnie. Nieco bezmyślnie otworzyłam kopertę męskiego zegarka. Wewnątrz wygrawerowany był napis i data.

– Henrykowi Weissowi w dowód przyjaźni. Antoni Wilk, Abraham Kiewe. Tysiąc dziewięćset trzydzieści sześć – przeczytałam. – Przynajmniej już mamy pewność, że nic z tego nie należało do Katarzyny. Chyba że legalnie skupowała biżuterię od żydowskich rodzin.

– Nazwiska! – ożywił się mój ojciec. – Może…

– Tato, nie przypuszczam, żeby Henryk Weiss albo ktokolwiek z jego rodziny przeżył wojnę – przerwałam mu, jednocześnie rzucając znaczące spojrzenie Andrzejowi.

– Mógłbym popytać w okolicy – odezwał się – ale myślę, że Reszka ma rację.

Zapisałam na kartce z notesu: Henryk Weiss, Dawid Weiss (syn), Ela Weiss (córka). Pod spodem zanotowałam adres mailowy wiedzma@interia.pl i podałam mu przez stół. Uniósł brwi, czytając treść notki, ale schował kartkę bez słowa komentarza. Od razu wpisałam do terminarza: założyć nowe konto na interii. Tego jeszcze brakowało, żeby rodzina dowiedziała się czegoś niepożądanego z moich maili.

– A co z tym? – spytał ojciec, pukając w wieczko pudełka po herbatnikach.

Banknoty stu-, pięćdziesięcio- i dwudziestozłotowe wypełniały je niemal w całości. Po przeliczeniu wypadło tego prawie pięć tysięcy złotych.

– Matko święta… – mruknął ojciec. – Mam nadzieję, że to nie pochodzi z kradzieży.

– Banknoty są używane… – Andrzej przejrzał kilka na chybił trafił. – To raczej po prostu jej oszczędności. Nie mam najlepszego zdania o pana krewnej, ale mogę przysiąc, że nie napadała na banki.

– Straszny z niej chomik – oceniłam. – I skąpiradło. Żeby mieć takie zapasy i nie kupić nawet pralki, to jest skandal. Przynajmniej się wyjaśniło, co miała na myśli, mówiąc o pieniądzach na podatek spadkowy.

– Mówiła? Czy ja o czymś nie wiem? – wtrącił ojciec podejrzliwie.