– Może się pan nie obawiać. Pracuję wyłącznie w branży książkowej. Żadnych skandalicznych artykulików dla „Wyborczej”, obiecuję.
– Co za szczęście. Tu i tak się będzie jutro kotłować jak w pralce. Matko Boska, czegoś takiego nie było od czasu tych biednych dzieciaków w beczkach. – Popatrzył na sufit i skrzywił się.
Przytaknęłam posępnie.
– Skąd w ogóle pomysł, żeby grzebać sąsiadowi na strychu? – spytał komisarz, splatając dłonie na wydatnym brzuchu. W okularach, łysiejący nad skroniami, nie wyglądał na policjanta, przypominał raczej jowialnego plebana przebranego w mundur.
– Ktoś mi zasugerował, że mój sąsiad przechowuje w domu kradzione przedmioty, ale postanowiłam się rozejrzeć, nim powiadomię policję – zełgałam. – Zastanowiła mnie ta kłódka – jedyna w całym domu. Pan rozumie, tu się drzwi raczej nie zamyka. No i znaleźliśmy to co znaleźliśmy. A podrzucić się takiej rzeczy nie da, to nie paczka z heroiną.
– Kto panią zawiadomił, że doktor Kobielak jest podejrzany? – Komisarz zabrał podwładnemu notatki. -…Ryszard Wilczak?
– Nie. On mi tylko asystował. Informator chce zachować anonimowość. Odmawiam zeznań na ten temat. Zresztą ta osoba i tak się w razie czego wszystkiego wyprze.
Zwłaszcza że jest martwa od lat.
– Istnieje podejrzenie, że jedną z ofiar była niejaka Lucyna Dziewońska – dodałam z przymusem.
– O…?
– Jej rodzice mieszkają tutaj. Nie będzie problemu ze zrobieniem testów. Morderca konserwował zwłoki w soli, więc DNA z pewnością zachowało się w doskonałym stanie.
Wrzuciłam niedopałek do starego kubka, który służył mi za popielniczkę, po czym wyciągnęłam z paczki następnego papierosa. Ze zdenerwowania wyrabiałam jednym ciągiem tygodniową normę nałogu. Obaj policjanci obserwowali mnie w milczeniu jak ciekawy okaz miejscowej fauny.
– Pani się na tym dobrze zna, jak widzę – odezwał się wreszcie komisarz Olczak.
– W Internecie można znaleźć absolutnie wszystko.
– A tożsamość drugich zwłok?
– Nie mam pojęcia. – Potrząsnęłam głową. – Zabił… zabito co najmniej dwie osoby – poprawiłam. – Przyjmując, że to głowa zwłok z soli została przerobiona na tego pieprzonego anioła. Jeśli nie – to trzy. Ale ja słyszałam tylko o zaginięciu młodej Dziewońskiej. Reszta to N.N. * Krowy także nie znam – dodałam z głębokim sarkazmem, sięgając po zapałki.
Maglowanie rozpoczęło się od nowa.
– Kim dla pani jest Ryszard Wilczak? – wygłosił z namaszczeniem piesek młodszy.
– Nikim – odparłam natychmiast.
– Ale podobno u pani ostatnio często bywał – odezwało się psisko starsze.
– Bywał, bo mam komputer i tylko u mnie może obejrzeć film z Rambo. W zamian wbija mi gwoździe albo przesuwa szafy. Cokolwiek pan komisarz sugeruje, nie zachodzi.
– A kim jest dla pani Andrzej Kobielak? – To chyba były jakieś standardowe pytania z kwestionariusza, które musieli odpracować.
– Również nikim.
– Według naszych informacji Andrzej Kobielak jest pani krewnym.
Aha, czyli Rychu mnie wsypał.
– Nic podobnego! – zaprzeczyłam stanowczo. – Jego ojciec ożenił się z moją babką z bocznej linii i to jest cały związek, jaki mam z tym panem. Żadnych więzów krwi, genetyka zerowa. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam go na oczy tej wiosny. Nawiasem, co on mówi na to wszystko?
Gliniarze wymienili porozumiewawcze spojrzenia, ale widocznie komisarz osądził, że może uchylić rąbka tajemnicy służbowej.
– Zaprzecza wszystkiemu.
– Się nie dziwię. Też bym zaprzeczała – orzekłam i zaciągnęłam się aż po dno płuc.
– Czy Andrzej Kobielak rościł sobie jakieś prawa do spadku po – zerknięcie w notatki – Katarzynie Szyft-Kobielakowej?
Już wiedziałam do czego to zmierzało.
– Nie rościł. Wręcz przeciwnie, zajmuje lepszy lokal od mojego, jak sam pan widzi. Stosunki między nami były poprawne. A tak poza tym, panowie, proszę o odrobinę logiki. Gdybym chciała się pozbyć konkurencji, zrobiłabym to w prostszy sposób – na przykład podrzuciłabym mu do szafy z pół kilo trawki, a tymczasem facet ma na strychu nekropolię. Jakim cudem ktokolwiek miałby to zorganizować za jego plecami?
Ta karuzela trwała dobrą godzinę. W trakcie na miejsce przestępstwa przywiało zdziwionego Eryka, ale rzuciłam mu tylko znaczące spojrzenie, skinął głową i oddalił się w głąb domu. Pewnie chciał sobie wszystko obejrzeć. Jeszcze tylko mi tu brakowało nachalnego ducha – świetnie bym wypadła w oczach władzy, rozmawiając ze ścianą.
Pobrali moje odciski palców i próbkę włosów. Kiedy w końcu udało mi się uwolnić, podpisałam protokół i wyszłam na zewnątrz, było już dobrze po siódmej wieczorem. Mimo to wokół posesji, ogrodzonej pasiastymi taśmami, kłębił się tłum gapiów – tych żywych. Nieżywi w najlepsze łazili po podwórku i zaglądali do okien, nic sobie nie robiąc z gliniarzy, oczywiście. Zobaczyłam też Luśkę. O dziwo, nie wydawała się szczególnie ucieszona tym całym ambarasem, choć właśnie o to jej chodziło: wyjaśnienie losu, jaki ją spotkał, i krótkotrwałą sławę. Była jakby rozczarowana. Stała na uboczu i z ponurą miną skubała brzeg bluzki. Już miałam na nią dyskretnie pokiwać, kiedy spostrzegłam tuż obok Katarzynę! Na twarzy mojej ciotecznej babki szalała wręcz burza uczuć. Oczy jej świeciły – istne dwa lasery. Wyglądała na wściekłą, a jednocześnie szalenie usatysfakcjonowaną. Nagle pochyliła się tu dziewczynie i coś do niej powiedziała. Luśka skrzywiła się lekko, kiwnąwszy krótko głową. Miałam szaloną ochotę podejść do tej pary, ale wokoło kręciło się za dużo żywych. Zamiast tego skierowałam się do domu, z zamiarem ponownego uruchomienia swojego małego żydowskiego wywiadu.
Moje wewnętrzne zwierzątko zbuntowało się przeciw mnie. Zwykle ironizowało, sarkało i bywało nieznośne, ale współpracowało i podsuwało niezłe pomysły. Teraz jednak, gdy zobaczyło doktora, wyprowadzanego w kajdankach do radiowozu, zaczęło lamentować wniebogłosy, wyrywając sobie futro. Kobielak wyglądał jak ktoś, komu wybuchła w twarz petarda, nie tylko z powodu granatowiejącego sińca na podbródku. Miał szkliste spojrzenie człowieka totalnie zaskoczonego, oszołomionego i skrzywdzonego. Popatrzył na mnie przez moment, nim zdążyłam się gdzieś schować, ale w jego oczach nie było gniewu, tylko zdziwienie i kompletne niezrozumienie, co się właściwie dzieje.
Wieśniacy, podnieceni niespodzianym skandalem, rozradowani, że w końcu coś się dzieje w tej sennej dziurze, smacznie komentowali całe zdarzenie, snując domysły – jedne bardziej fantastyczne od drugich. Miałam ochotę prać to całe towarzystwo po pyskach jak leci. Zdaje się, że nawet paru chłopaków przyjechało z Tarników na rowerach. Przywożąc ze sobą zapasy piwa w siatkach.
Czułam się parszywie. Chociaż nie powinnam. To nie ja miałam trupy w domu, tylko on, załgany sukinsyn.
To znaczy, prócz Eryka w kredensie.
Ale to znajomy trup.
Wolno mi nocować znajomych, nie?
Noc przyniosła mi głupie sny i niewiele odpoczynku. Byłam rano prawie tak samo zmęczona jak wieczorem. Tęskniłam za Młodym tak wariacko, aż zgarnęłam w objęcia poduszkę, wyobrażając sobie, że przytulam mojego syna. Dzwoniłam do niego codziennie, dawkując sobie po trzy, cztery minuty z kurczącej się karty, ale było to rozpaczliwie mało. Jeśli mój były zrobił dla mnie cokolwiek dobrego, to był to właśnie Jeremi. Chciałam stworzyć małemu prawdziwy dom – z miejscem do zabawy, z kotem, drzewami do łażenia latem i czystym śniegiem zimą, a nie rozdeptaną zasoloną kaszą – tymczasem wplątałam nas w sam środek jakichś dziwnych zaszłości metafizycznych. Zaczynałam tracić wiarę w sens swoich poczynań i zdrowie psychiczne. A teraz jeszcze ta sprawa z Luśką.