Выбрать главу

– …stabilna, ale nieprzytomna – usłyszałam głos Andrzeja.

Leżałam na noszach, koszulkę miałam podciągniętą pod brodę, a doktorek osłuchiwał mi serce stetoskopem. Przysięgam, jak tylko wrócę do domu, natychmiast wyrzucę ten stary stanik! Sprawię sobie czarny z koronką i będę kobieca. I koniecznie stringi. Żadnych bawełnianych fig z truskaweczką!

Paramedyk obok podnosi mi powiekę, świeci latareczką prosto w źrenicę, kiwa głową jakoś tak niezdecydowanie, więc trudno się domyślić, czy wszystko okej, czy wprost przeciwnie. Drugi właśnie mierzy ciśnienie. Ma wąsy jak makaron świderki, niesamowite. Trzech facetów i ja w charakterze prawie nieboszczki. W środku panuje okropny tłok.

– Źrenica prawidłowa…

Andrzej bierze mnie za rękę.

– Kończyny wiotkie, kapilarny w normie…

– Nie ma odruchu połykania. Odkorowała się? – mówi niepewnym tonem ten od latareczki i dziabie mnie kciukiem gdzieś koło obojczyka. Będę miała siniaka, draniu.

– Brak reakcji na ból. Warzywko.

– Zamknij się!!! – warczy Andrzej okropnym głosem. – Daleko jeszcze?!

Oj, chyba czas wracać. Przenikam przez jakieś kabelki i rozmaite maszynki robiące ping, układam się na własnym ciele jak na materacu.

Zonk.

Przypomina to chwilę przejścia ze snu do jawy. Jeszcze przed sekundą było się w barwnej przestrzeni, rozmawiało się z kimś, lub usiłowało czytać książkę, w której każde słowo osobno miało sens a razem tworzyły bełkot – a w jednej chwili mrok, tylko zmysł dotyku rejestruje pozycję ciała, miękkość kołdry, a uszy łowią niechętnie warkot śmieciarki na podwórku. Tu nie ma śmieciarki, warczy ambulans. Świetlówka razi w oczy nawet przez powieki. Ała, wszystko mnie boli… Ktoś mnie dość bezceremonialnie maca.

– Won z łapami, zboku! – mamrocę słabo.

Trzy sekundy ciszy aż gęstej, a potem nieludzki skowyt:

– Krysiu!!

Otwieram jedno oko na próbę. Trzech zbaraniałych medyków gapi się na mnie jak na Koh-i-noora. No tak, przecież wstałam im tu z grobu. Prawie dosłownie.

– Gdzie jedziemy? – pytam, próbując podnieść głowę.

– Do szpitala.

Momentalnie odzyskałam siły.

– Żadnego szpitala!!! – wrzasnęłam. – Żadnego szpitala, nie zgadzam się! Andrzej…!

– Ależ…

– Nie jestem ubezpieczona!

Medyk walnął pięścią w przód ambulansu.

– Czesiek! Stój no!

Samochód stanął. W okienku szoferki pojawiła się fizjonomia rzeczonego Cześka.

– Co jest? Klientka schodzi?

– Klientka wy-chodzi! – rzuciłam, usiłując uwolnić się od pasów. – Mnie nie stać na szpital, wybijcie to sobie z głowy! Ja chcę z powrotem do domu.

– Do domu po badaniach – upierał się Andrzej.

– Sam się zbadaj, na głowę. Wiesz, ile kosztuje szpitalna doba? Jakbym chciała tyle wydać, tobym poszła do Hotelu Continental.

Wąsaty podsunął mi pod nos rozczapierzoną dłoń.

– Ile pani widzi palców?

– A ile mam widzieć?

– Jak się pani nazywa?

– Krystyna Szyft.

– Jaki mamy dziś dzień?

– Odwal się pan, nie mam tu kalendarza. Nie zwracam uwagi na takie duperele.

– Pacjentka splątana, słabo reaguje na bodźce! – wypalił lekarz tryumfalnie.

– Jak ci przyładuję, to dopiero zobaczysz bodźce!!

– I agresywna!

– Marcin, puść ją. Obiecuję, dopilnuję, żeby się nie zabiła – wtrącił się w końcu Andrzej.

– Dobra, wypis na własną prośbę. Czesiu, zawracamy! Jak sobie chcesz, to twoja kobita. – Wzruszył ramionami, a ja oniemiałam z oburzenia. „Twoja kobita”! No coś podobnego! Musimy sobie z panem doktorem dokładnie wyjaśnić nasze wzajemne stosunki.

* * *

Doktór Kobielak jako jedyny we wsi miał wannę i bojler. Opalany drewnem, więc znaczyło to, że już po dwóch godzinach miało się pół wanny gorącej wody do kąpieli. Sądząc z warstwy kurzu, pan Kobielak kąpał się jak średniowieczni chłopi, dwa razy do roku: na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Tym razem jednak uparł się, że nawet jeśli czuję się w miarę dobrze, nie zaszkodziłby mi masaż na porażone mięśnie (odmówiłam stanowczo) albo gorąca kąpiel. Z poświęceniem karmił żelaznego potwora drewnem, więc już o północy mogłam zanurzyć swe wdzięki w doktorskiej wannie. Jednak żadne mycie w misce po kawałku nie jest w stanie nawet w dziesiątej części dorównać łazienkowym luksusom. Było naprawdę cudownie.

A raczej byłoby, gdyby ten cholerny Kobielak nie koczował pod drzwiami i co chwila nie pytał, jak się czuję. Czy nie jest mi słabo? Czy nie mam mroczków w oczach? Może boli mnie wątroba? I czy mi serce czasem nie bije? (No cóż, skoro biło, to chyba nie powód do niepokoju, psia mać?) Albo pukał i domagał się: Odezwij się, Reszka. Żyjesz?

Odczepił się dopiero wtedy, gdy zaczęłam śpiewać.

Gdy czasem wspomnę Maję, to staje mi, oj, staje

Na Ewy widok sam też wzwodzik mam

Gdy myślę o Małgosi, to jeszcze się podnosi

Lecz myśl o Krysi już zabija wszelką chuć

Bo wzwód nie sługa stary, nie poradzisz nic… *

Sam był sobie winien.

Cała Szyftówka śmierdziała na potęgę spalonym plastykiem. Nie dało się tam spać nawet przy otwartych oknach. Wietrzenie potrwa chyba z kilka dni. Naprawdę nie mam pojęcia, co Katarzyna chciała przez to wszystko osiągnąć. Zupełnie sfiksowała. Nie byłam tego pewna, ale przypuszczałam, że cioteczka Kasia zmieniła zdanie co do mojej osoby. Plany jej się rozjeżdżały w szwach, spadkobierczyni okazała się obłąkaną wielbicielką – tfu, tfu – nowoczesności i obrzydliwą nonkonformistką. W dodatku zaczynała kombinować na własną rękę z urokami. A raczej antyurokami. To Katarzynie, która przez pięćdziesiąt lat uprawiała tu samodzierżawie, musiało się bardzo nie podobać. Próbowała mnie pozbawić sojusznika w osobie Andrzeja i wkopała się jeszcze bardziej. Tłumy policji i prasa w Czcince musiały ją doprowadzić do dzikiej furii.

– Nie będziesz tu spać – zadecydował Kobielak autorytatywnie, obejrzawszy krytycznie okopcone wnętrze w świetle świecy. Instalację diabli wzięli. W całym domu nie było prądu. Andrzej przy okazji odkrył w nadpalonej skrzynce bezpiecznik naprawiony grubym drutem. Nic dziwnego, że straciłam sprzęt AGD.

– Spać będę obok, w sypialni – zaoponowałam.

– W trakcie spalania plastiku uwalniane są dioksyny. Podczas wdychania następuje uszkodzenie tkanki płucnej, trujące substancje dostają się do krwi, działając głównie na system immunologiczny, hormonalny i rozrodczy – mądrzył się doktorek.

– Kujesz na pamięć podręczniki?

– To akurat jest cytat z magisterki o wpływie mutagenów na organizmy. To co, wolisz tu spać, czy się zdrowo rozmnażać?

– Nie jestem dziś w nastroju do rozmnażania – odparłam sucho.

Kobielak złapał się za głowę.

– O, rany, przepraszam! Nie miałem tego na myśli.

– Miałeś. To się nazywa pomyłka freudowska.

Poniewczasie przypomniałam sobie o Lukrecji, która w chwili wypadku łaziła sobie luzem po domu, zwiedzając i nadgryzając meble. Mimo czułych nawoływań i wabienia chlebkiem, nie wylazła z żadnego kąta. Miałam nadzieje, że cwaniara wybrała wolność, a nie leży gdzieś pod szafą, zatruta dymem. Miałam chwilowo dość trupów.

вернуться

* Georges Brassens „Maja”