Выбрать главу

– Czekaj! Zaraz! Jej po nim coś zostało, w końcu to moja żona… Taki mały sakwojażyk, żółty, widziałem go. Nie pchała mi go pod nos, chociaż nie czepiałem się wcale, nie miałem pretensji, proszę bardzo, mogła sobie pamiątkę zachować. Po tamtym chłopaku to było…

– I gdzie to jest?

– Pojęcia nie mam. Raz to widziałem i nigdy więcej.

– No to masz. Czy on to na pewno w morzu zgubił…?

Popatrzyli na siebie. Wątpliwość się zalęgła. Umierająca Antoinette z całą pewnością usiłowała coś powiedzieć i gnębiło ją to wyraźnie. Gdzie się podział sakwojażyk pomocnika jubilera…?

Teraz Florek wzruszył ramionami.

– Nawet bym nie wiedział, gdzie szukać. Podejrzewam, że to zostało w Noirmont…

– Moim zdaniem, należy o tym powiedzieć pani Justynie – zawyrokował Marcinek. – Na wszelki wypadek. Nie ma pożaru, w Noirmont nic się nie dzieje i niczego się nie wyrzuca. Przy okazji.

– Przy okazji – zgodził się Florek. – Mętne to i w sens nie wierzę, ale powiedzieć trzeba…

Na tym stanęło. Poduszeczkę do igieł Marcinek umieścił na komódce w dawnym pokoju Antoinette, kurzyła się jednak, schował ją zatem do pudła po kapeluszach, razem z wachlarzem, naszyjnikiem z muszelek, rękawiczkami, szalem i paroma innymi drobiazgami. Przeniósł się do Warszawy, a w czasie jego nieobecności służąca wyniosła pudło na strych, bez wiedzy starej Kacperskiej.

***

Okazja do pogawędki pojawiła się w dwa lata później, kiedy świeżo poślubiona kuzynowi Karolina przyjechała zagospodarować swoją willę.

Małżonek przyjechał z nią razem, potraktowali to jak rodzaj zakończenia podróży poślubnej. Z Marcinkiem widziała się od razu, bo był jej oficjalnym plenipotentem, willę przy drodze do Ursynowa objęła w posiadanie, pomieszkała w niej tydzień, ogromnie rozbawiona sytuacją, bo służby jeszcze nie miała i własnoręcznie przyrządzała w kuchni śniadanka, w czym hrabia de Noirmont pomagał jej bardzo chętnie, acz kompletnie bez pojęcia. Po tygodniu zrobiło się to nieco uciążliwe, bo i sprzątać trzeba było, i przepierka urosła, dała zatem spokój zajęciom gospodarskim, zaangażowała na dwa dni osobę do zrobienia porządków i pojechała do babki.

Dominice znudziły się już podróże po Europie, wróciła do domu, gdzie się czuła najlepiej. Fizycznie trzymała się doskonale, ale charakter miała rozlazły i to ją postarzało, właściwie chciała mieć już tylko pełną obsługę i święty spokój. Wizyty córki i wnuczki witała życzliwie, nie stanowiły bowiem żadnej uciążliwości w obliczu doskonale wyszkolonej służby.

Justyna tkwiła w Anglii, wciąż jeszcze nie znajdując czasu na przeszukanie biblioteki w Noirmont, dźgana od czasu do czasu wyrzutami sumienia, że do tej pory nie spełniła zalecenia Klementyny. Po tej mandragorze spróbowała jeden raz, natrafiła na jedną luźną kartkę w siedemnastowiecznej rozprawie O ciężarze masy powietrza, na kartce znalazła mieszaninę ziół na przeziębienie, po czym z zaciekawieniem przystąpiła do czytania rozprawy i więcej niczego nie dokonała. Powolutku zaczynała dojrzewać do zwalenia obowiązku na córkę, ostatecznie Noirmont stało się domem Karoliny, mogła tam mieszkać, ile się jej podobało, przynajmniej w lecie…

Na razie Karoliny dopadł Florek.

Wróciła z konnej przejażdżki, ponieważ deszcz zaczął kropić, mężowi pozostawiwszy upolowanie dzika. Towarzyszył mu gajowy, więc nic się nie mogło stać. Po drodze miała Florka, zatrzymała się u niego, gorąco zapraszana, konia jej obrządzono i usadzono ją przy kominku w paradnej komnacie. Stara Kacperska przywlokła się ją powitać, bo w końcu wykarmiła jej babkę i Karolinę uważała prawie za własną prawnuczkę, po czym poszła precz i więcej się nie pokazała.

Florek podjął panienkę prawdziwym, starym miodem, dwójniakiem, w domu syconym.

– Proszę jaśnie panienki – zaczął – chciałem powiedzieć, bardzo przepraszam, proszę pani hrabiny…

– Niech się Florek nie wygłupia – poprosiła Karolina. – Po imieniu Florek do mnie mówił prawie przez całe życie i dobrze pamiętam, jak mi Florek przyłożył w tę… no, w tylną część… jak wlazłam pod ogiera przy stanowieniu. Bardzo dobra lekcja to była.

Florek trochę zczerwieniał.

– Ręka mi sama skoczyła – usprawiedliwił się. – Ale też o włos, a Karolinka głowy by nie miała. Młody pan hrabia to widział, wtrynił mi potem na siłę dwa złote ludwiki…

– Niemożliwe! No, ja mu to teraz wypomnę…!

– Ej, nie. Nie warto. Tu, możliwe, że jest coś ważniejszego, co z Karolinką chciałem obgadać, bo z jaśnie panią się nie da, wcale jej nie obchodzi. Z panią Justyną powinno się może, ale nie wiem, kiedy przyjedzie, a mnie nieporęcznie się wybrać. Pisałem, odpowiedziała, że tak, sama by córce przekazała, tyle że nie ma już co.

– Jak nie ma co, to co…? – spytała Karolina z powątpiewaniem.

– A właśnie nie wiem, czy nie ma. Myśmy tu obaj z bratem rozważali. Bratowa, tuż przed śmiercią, naplątała nam w głowie, a ona mogła dużo wiedzieć. Otóż był w rodzinie jeden klejnot, w tajemnicy wielkiej przechowywany, miała go nieboszczka pani Klementyna, prababka Karolinki, i podobno jeszcze za jej życia przepadł. Tak wszyscy myśleli…

– Jak przepadł? – zaciekawiła się nagle Karolina.

– Do morza wpadł – odparł Florek i po krótkim namyśle opowiedział wszystko, co wiedział o pomocniku jubilera. Karolina słuchała z rosnącym zainteresowaniem.

– A co się z nim dzieje w tej Ameryce? – spytała. – Wie ktoś coś o tym?

– Żyć, żyje. Mój brat to sprawdził, Marcin znaczy. Jakoś potrafił, po cichu, przez znajomych ludzi, marynarzy głównie, jeszcze tych z Calais. Doszła wiadomość, taka nie bardzo dokładna, że w mieście Nowy York w firmie jubilerskiej pracuje i dosyć średnio mu się powodzi. Nie wzbogacił się nagle, więc tego diamentu, bo diament to był, nie sprzedał. Przeto nie miał ze sobą. I tyle o nim. A tu moja bratowa przed śmiercią o skarbie zaczęła majaczyć, a to przecież jego narzeczona była i u niej go jaśnie pani Justyna znalazła. Tyle że i słowa jednego nie zdążyła zamienić, bo uciekł. Ale został po nim taki sakwojażyk malutki, brat go widział, bo bratowa na pamiątkę zachowała, no i tego sakwojażyka tutaj nie ma. Marcin powiada, że był żółty, ze skóry. Wszyscy siedzieliśmy czas jakiś, po ich ślubie, w Noirmont, tedy możliwe, że tam został. Bo prawdę mówiąc, po śmierci jaśnie pani Klementyny, to oni przyjechali już dobrze po mnie i nie tak, jak się jedzie na zawsze, z całym dobytkiem. Coś tam mogli zostawić. Remontu i odnawiania to w Noirmont nie było aż od ślubu jaśnie pani Klementyny, ja to wiem, bo w późniejszych czasach cały dom prowadziłem i sprawdzałem, to już sześćdziesiąt lat… Co po kim zostało, to pewno do dziś dnia leży. Dlatego o tym wszystkim mówię, może on i wleciał do morza, ten diament, ale co szkodzi sprawdzić? Był to wielki klejnot, jeden na świecie.

– Czyj? Do kogo należał? Mam na myśli, do której rodziny? Tej z Polski czy tej z Francji?

– Nawet była mowa, że on angielski, ale ja wiem, że francuski. Nie głuchy jestem, nie ślepy i może być, że nawet nie całkiem głupi. Z tego, co wiem, wynika, że do hrabiów Noirmontów należał z dawnych czasów, a jaśnie pani Klementyna od męża go dostała w chwili śmierci, ciepłą ręką. Sama się wcześniej troskała, czy on nie cudzy, ale nie, z dawnych listów wyszło, że teraz już jej.

– Teraz go może jakaś ryba zeżarła – skorygowała Karolina. – Ale Florek ma rację, jak będę w Noirmont, to popatrzę. Chyba nawet wiem, gdzie zaglądać i szukać, znam cały dom, zawsze lubiłam się bawić w rozmaitych zakamarkach. Poza tym, mam wrażenie, że matka mnie zmusi do uporządkowania biblioteki, też tam nabruździł testament prababci, coś tam trzeba z książkami zrobić. No dobrze, mogę zrobić, lubię stare książki…