Выбрать главу

Nieco późniejsze, a z biegiem czasu coraz liczniejsze, pobyty w tym azylu chłopców z lasu oraz skład broni pod posadzką kwiatowego tarasu, umknęły uwadze okupanta, Niemców mylił wiek właścicielki, niedorosła dziewczyna, w dodatku z pochodzenia francuska hrabianka, gdzie jej było do polskiej konspiracji! Oddalenie od miasta zniechęcało niemieckich dostojników do zagarnięcia willi na własne potrzeby i jakoś uchowało się wszystko.

Komunikację z miastem ułatwiały rowery, z których korzystali wszyscy mieszkańcy willi, a także ursynowska bryczka, służąca ich potrzebom nie całkiem legalnie. Wzorcowym obiektem rolniczym zarządzali Niemcy i na ich konto dużo można było wykręcić.

Florek dożył końca wojny bez większych przeszkód. W wieku lat siedemdziesięciu dwóch trzymał się znakomicie i filozoficznym, acz nieco posępnym okiem patrzył na parcelację dóbr państwa Przyleskich, sam niczym nie zagrożony, bo do pięćdziesięciu hektarów było mu daleko. Nie zgłupiał na starość, połapał się w trudnościach ustrojowych i w kwestii własnej ziemi podjął decyzję.

Uczynił mianowicie darowiznę na rzecz siostrzeńca. Jędruś Andzi kończył wprawdzie dopiero lat jedenaście, ale Florek miał nadzieję jeszcze trochę pożyć i doczekać chwili jego pełnoletności. Wyglądało na to, że chłopak lubi wieś i woli ją od miasta, a co do szkoły, to siedem klas mu starczy. I tak już wiedzę posiadał olbrzymią, bo z jednej strony ciekawiło go wzorcowe ursynowskie gospodarstwo, a z drugiej chował się razem z Ludwiką, wśród jej książek i pod okiem nauczycielki, krewnej owych sąsiadów Marcinka, również pozbawionej własnego domu. Do szkoły dla świętego spokoju mógł jeszcze pochodzić, od późnej wiosny jednakże aż do wczesnej jesieni Florek zabierał go do siebie i przyuczał jak należy. Andzia nie protestowała, widząc w tym przyszłość dla syna, i chętnie zatwierdzała warunki dodatkowe.

Warunkiem dodatkowym zaś, wyjawionym i postawionym przez Florka prywatnie, był udział w darowiźnie Ludwiki. Miała prawo bywać, mieszkać, korzystać i do niej właściwie zawartość domu należała, bo pełno tam było pamiątek po przodkach. Jedne wyniesione zostały i uratowane z dworu pani Przyleskiej, polskiej prababki Ludwiki, drugie zaś przybyły z Noirmont, siedziby prababek francuskich. Zarówno Andzi, jak i Jędrusiowi kazał uroczyście przysiąc, że temu zastrzeżeniu wiary dochowają, a gdyby coś spaskudzili, Pan Bóg ich skarżę. Zarówno Andzia, sama zakochana w panience, jak i dziko przejęty uroczystością Jędruś, przysięgę złożyli uczciwie.

Karolina dopadła córki dopiero na jesieni, narażając się nowym władzom, które widziały w niej wyłącznie potomkinię przedwojennych dziedziców i z przyjemnością robiły jej na przekór. Nie zdołała zabrać ze sobą do Francji dziecka z polską metryką i polskim obywatelstwem, a ucieczki przez zieloną granicę Ludwika odmówiła ze zdumiewającą stanowczością. Może i działał w niej rozbudzony przez okupację patriotyzm, ale główna przyczyna oporu miała charakter uczuciowy, co matka nie od razu wykryła.

Otóż z jednej strony Ludwika żywiła do matki głęboką, nieuświadomioną, irracjonalną urazę. Całą wojnę rodzice przetrwali bezpiecznie i w luksusach, ją zaś pozostawiono na pastwę losu. Na głowę leciały jej bomby, zagrażały jej łapanki, przy każdej świni, przywożonej od Florka, narażona była na karę śmierci, przeżyła prawie sześć koszmarnych lat. Wydoroślała przez ten czas, można powiedzieć, podwójnie, nauczyła się życia, pokochała znękany kraj ojczysty, przywykła do samodzielności absolutnej, a teraz chcą ją nagle wychowywać, rządzić nią, niewątpliwie dla własnej przyjemności. O tak, teraz łatwo. A chała. Tu nastaje równość i sprawiedliwość, a oni niech tam sobie gniją w kapitalizmie. Nie ułatwili jej świeżo minionej egzystencji i ona im też nie ułatwi, niech się utopią w wyrzutach sumienia!

Tęskniąc na początku wojny zgoła bez granic do obecności i opieki rodziców, w jakimś momencie przekroczyła własną wytrzymałość. Paniczny, dławiący lęk, codzienna udręka, rozmaite okropności, gniot patriotyczny, zmuszający do narażania się na śmierć przez tę broń, amunicję i chłopców z lasu to było zbyt wiele w obliczu kontrastu: przecudownego poczucia bezpieczeństwa w Anglii pod skrzydłami rodziny. Mogła wszak znajdować się tam, a nie tu. Bomby na Londyn, cha, cha, wielkie mi co. Ograniczenia żywnościowe, kartki, cha, cha. Było zostać w Polsce, zobaczyć, jak naprawdę wygląda wojna i okupacja!

W rezultacie miała do wyboru: przełamać się albo zwariować. Jej charakter wybrał to pierwsze.

Przełamała się zatem i powstanie dopadło już jednostki zacietrzewionej i niezłomnej. Po zakradaniu się na Sadybę z pożywieniem i napojem nic już nie było jej straszne. Upragniona rodzina przestała być upragniona, wojnę szlag trafił, nastał czas szczęścia. W nosie miała obce kraje, tu chciała wreszcie przeżyć tę ulgę niebiańską, bomby nie lecą, nikt nie strzela, nikt na ulicach nie łapie, przeżyła kataklizm bez pomocy matki i ojca i dalej będzie żyła bez nich i po swojemu!

Z drugiej zaś strony w grę weszła wielka miłość, do której Ludwika nie przyznałaby się nikomu i za skarby świata. Wylęgła się już wcześniej i rozkwitła niczym dżungla po deszczu.

Otóż Zbyszek, syn zaprzyjaźnionych na amen byłych sąsiadów Marcinka, był bohaterem. I węgiel kradł, i w konspiracji brał udział, i do lasu tuż przed powstaniem musiał uciec, żeby nie narazić rodziny, i ranny został, i tuż po wyzwoleniu Warszawy willę przed rabunkiem ocalił, i w ogóle. „W ogóle” zawierało w sobie tak jego zalety wewnętrzne, jak i wygląd zewnętrzny. Karolina w nieźle wyrośniętym i sympatycznym, ale ogromnie piegowatym chłopcu nic szczególnego nie widziała, wielka miłość córki nie przyszła jej zatem do głowy. Zbytnio przesądna nie była, chociaż Justyna zdołała wmówić w nią biblioteczną klątwę, na wszelki wypadek wolała jednak nie nalegać na wyjazd nielegalny. Uszanowała silnie eksponowany patriotyzm, stwierdziła godną podziwu opiekę Andzi, dała spokój namowom i odjechała, mąż bowiem również wymagał jej starań. Ruch Oporu nie przeszedł bezboleśnie, jedna ręka została mu prawie bezwładna.

Zbyszek chował się razem z Ludwiką i prawie przez całą wojnę widział w niej małą dziewczynkę, energiczną wprawdzie i nie bardzo głupią, ale od partnerstwa daleką. Dopiero po przerwie, po tym pobycie w lesie, a potem pomieszkiwaniu z paskudzącą się nogą w piwnicach willi, po powrocie całej rodziny od Florka, gdzie przeczekiwali ostatnie chwile, ujrzał w niej nagle cud urody taki, że mu dech zaparło.

Po Arabelli i Klementynie wszystkie dziewczyny w rodzie Blackhillów-Noirmontów rzeczywiście były piękne i nie było powodu, dla którego Ludwika miałaby się wyrodzić. Też była piękna. Dzika miłość do bohaterskiego młodzieńca dodawała blasku jej oczom i rumieńców na twarzy, przez całą wojnę żywiono ją nieźle, zdrowia nie straciła, nie dotknęła jej chorobliwa chudość i bladość. Oczywistą jest rzeczą, że w jednej sekundzie Zbyszek stracił głowę.

Nie był jednakże półgłówkiem i na amoku uczuciowym nie poprzestał. Maturę zdał jako ekstern, bo kształcąca ich wszystkich nauczycielka była nauczycielką z powołania, po czym natychmiast poszedł na studia. Zdążył się dostać na politechnikę, zanim jeszcze wprowadzono punkty za pochodzenie.

Odczekali jeszcze, aż Ludwika skończy osiemnaście lat, i ku rozczuleniu rodziny wzięli ślub. Znajdowali się w sytuacji zgoła niebiańskiej, ponieważ mieli gdzie mieszkać i mieli z czego żyć. Do willi, mimo dziesięciu pokojów, nikogo nie dokwaterowano, zameldowane w niej bowiem były cztery odrębne rodziny, a ojcu pana młodego, przedwojennemu architektowi, przysługiwał oddzielny pokój do pracy. Karolina zaś, jadąc po córkę, przytomnie przywiozła ze sobą i zostawiła tysiąc dolarów. Pokaźną resztę biżuterii Dominiki Ludwika schowała na czarną godzinę, po czym zatrudniła się jako tłumaczka i spikerka w Polskim Radiu. Francuski akcent miała bezbłędny.