– Wypisz wymaluj, jak bursztyn – zauważyłam w podziwie. – W siedemnastym wieku umieli go kleić, a potem próżnia kosmiczna, aż do żywic epoksydowych.
– W tym się akurat zbiegamy – przypomniała Krystyna. – Wiem coś niecoś na ten temat.
– No więc właśnie! – rzekłam z triumfem, sama nie bardzo wiedząc, co mam na myśli.
Na przeklęte sokoły trafiła Krystyna. Wywlokła z półki ciężkie dzieło, usiadła z nim na ziemi, odchyliła okładkę i wydała z siebie straszny krzyk.
– Aaaaaaa…!!! Mam to gówno…!!!
Rzuciłam się ku niej, gubiąc Żywoty Świętych, rozpęd wzięłam za duży i wpadłam jej na głowę. Podparła się, a ciężka kobyła wyleciała jej z rąk i częściowo ujawniła zawartość. Z daleka było widać, że wypchana jest obficie dodatkową treścią.
Z wzajemnych wyrzutów zrezygnowałyśmy od razu. Jeszcze nie zdążyłam usiąść obok niej, a już zajrzałam pod okładkę.
Dzieło miało tytuł długi i skomplikowany, a oznaczał on, iż utwór traktuje o polowaniu z sokołami i tresurze drapieżnego ptactwa, w tym głównie owych sokołów. Wizerunek dwóch sokołów widniał pod tym jak byk, realistyczny prawie jak zdjęcie.
– Od dziś mogę patrzeć na kury i zbierać jajka – oznajmiła Krystyna uroczyście.
Niecierpliwie, dziko przejęte, stukając się głowami, otwarłyśmy to dalej. Pohamowałyśmy chęć szarpania ku sobie, bo środek wydawał się dziwnie kruchy, brzegi kartek strzępiły się drobniutko, a część była sklejona. Z łatwością otwierało się tylko tam, gdzie wetknięto różne papiery luzem. Znieruchomiałyśmy obie równocześnie.
– Ty, było gadanie o truciźnie… – zauważyła Kryśka podejrzliwie i niepewnie. – To historyczne. Wiesz coś o tym? Może włożyć rękawiczki…?
Pośpiesznie poszukałam w pamięci.
– Katarzyna Medycejska usiłowała otruć Henryka IV, wabiąc go książką o sokołach i polowaniu. Jest to fikcja literacka, ale jakieś głupie plotki podobno krążyły. Technicznie jest to o tyle głupie, że czytający miał lizać palce, żeby odwracać kartki, bzdura, dużo by mu pomogło lizanie, sama widzisz.
– Może pomagało, jak ten klej był świeży…?
– To i trucizna już nie młoda… A w ogóle zwariowałaś, mówię ci, że to była plotka!
– W każdej plotce coś tam siedzi, nie ma dymu bez ognia, a gadanie o gotowaniu na ognisku sama wiesz, ile jest warte. Jak się dymi, zawsze człowiek rozdmucha. Ja tam nie wiem, przed lizaniem radzę ci się powstrzymać.
– Mogę bez trudu – zapewniłam ją i podniosłam kartkę, która wypadła na samym wstępie, prawie spod okładki. – Czekaj, opanujmy się, chwila jest wielka. Pamiętam notatkę praprababci, że wszystko w sokołach, zacznijmy metodycznie, co to jest? Jezus Mario…!
– Która, pokaż… Klementyna!
„Ostrzegam moich potomków – zaczynała prababcia przerażająco. – Ta książka mogła należeć do Katarzyny Medycejskiej. Kartki w niej zlepił mój mąż, Ludwik de Noirmont, a potem ja sama zwyczajnym klejem bez żadnej trucizny. Jednakowoż nikt nie wie, czy w dawnych czasach nie pomazano ich trucizną. Przeto na wszelki wypadek zalecam uwagę, nie tykać ust palcami, a karty rozdzielać nożem. Może to przezorność zbędna, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Klementyna de Noirmont".
– O nie! – powiedziała Krystyna stanowczo.
– Różne wysiłki tu czynię dla tego kretyńskiego diamentu, ale trupem paść nie mam chęci. Idę umyć ręce, a ty jak uważasz. Nóż też przyniosę.
– Sztylet – zaproponowałam, podnosząc się z podłogi. – Taki cienki, wisi na ścianie.
– Jeśli przodkinie nie wpędzą nas do grobu tym całym pasztetem, zdziwię się bardzo – oznajmiła Krystyna, wróciwszy do biblioteki ze sztyletem.
– Weźmy to na stół, na podłodze niewygodnie.
Zapaliłam wszystkie lampy i postawiłam na stole butelkę spirytusu salicylowego i pudełko z klinek-sami, bo nic innego mi do głowy nie przyszło. Krystyna dźwignęła dzieło i również ułożyła je na stole. Przejęte aż do samej głębi dwunastnicy, śledziony i trzustki, nie mówiąc o sercu, przystąpiłyśmy w skupieniu do metodycznej pracy.
Spod okładki wyleciała tylko ta jedna ostrzegawcza kartka. Dalej był tekst pierwotny bez dodatków, po czym dzieło otworzyło się bliżej środka.
W środku widniała ogromna, głęboka dziura, wycięta w częściowo sklejonych kartkach jakimś ostrym narzędziem, niezbyt równo i trochę niedbale.
W dziurze znajdowały się kawałki papieru rozmaitych gatunków, poskładane w kostkę. Spojrzałyśmy na siebie.
– Jak to nie była kolebka diamentu przez całe lata, to ja jestem arcybiskup Canterbury, ewentualnie chiński cesarz – orzekłam stanowczo. – Obawiam się, że widzimy elementy zastępcze.
– Mikroślady by wykazały – odparła smętnie Krystyna. – U siebie bym stwierdziła w pięć minut, ale tu nie będę się wygłupiać. Mogę być królowa Saba, tobie do towarzystwa.
– Ładne mi towarzystwo, arcybiskup Canterbury i królowa Saba…
– Nie zaczynaj być drobiazgowa. Oglądamy!
Jako pierwszy rozłożyłyśmy fragment listu nieznanej jednostki, bardzo stary i pełen wyrzutów. Jednostka, naszym zdaniem kobieta, co przyszło jakoś samo, czepiała się brata, który przehandlował panią de Blivet, zyskując w zamian diament. Pani de Blivet była nam już znana.
Kartkę z notatką pra-pra i tak dalej Klementyny miałam przy sobie.
– Potwierdzenie prawa własności! – powiedziałam z triumfem. – Proszę! Jest!
– W rzetelność prababci nie wątpiłam ani przez chwilę – wytknęła Kryśka kąśliwie. – To już drugie potwierdzenie. Pierwszym jest korespondencja, twoim zdaniem rzucana w twarz.
Pamięć to ona miała, nie mogłam zaprzeczyć, nie zamierzałam jej komplementować, poza tym moja pamięć też trzymała się nieźle. Kiwnęłam tylko głową i sięgnęłam po coś, co wyglądało na papier gazetowy. Rozłożyłam to, notatka wycięta z prasy…
– Obowiązkowość wynagrodzona – stwierdziłam ze wzruszeniem. – Patrz, nareszcie ta biblioteka na dobre nam wyszła, nie musimy już chyba grzebać w zabytkowej makulaturze? Wzmianka z prasy…
– Trzy wzmianki – poprawiła zachwycona Krystyna, wydłubując z dziury jeszcze dwa podobne kawałki. – Co tam mamy? O rany, tajemnicza śmierć w domu ofiary katastrofy…
– Dwie kobiety zginęły otrute – przeczytałam prawie równocześnie. – W dwa dni po tragicznym wypadku panny Mariette Gourville… O, niech ja pierzem porosnę…!
– Życzę ci tego z całego serca. Czekaj, czy nie czytamy od końca? Mamy Mariette, tu jest chyba początek… Jasne, ktoś napisał daty, ślepe komendy!
Rozłożyłyśmy wycinki gazetowe chronologicznie. Pierwszy wstrząsnął nami bardziej niż dwa pozostałe. Opiewał okropną katastrofę, panna Marietta Gouralle, uczyniwszy ruch wysoce nieostrożny, wpadła pod koła rozpędzonej karety ambasadora hiszpańskiego i zginęła na miejscu w ramionach wicehrabiego Ludwika de Noirmont, który był świadkiem strasznego wypadku. Dzięki czemu tożsamość ofiary nie budziła wątpliwości, wicehrabia bowiem znał ją od dzieciństwa i zaofiarował się powiadomić jej rodzinę. Panna Gouralle mieszkała przy rue de l'Oratoire numer dwa i żyła ze środków własnych. Sekretarz ambasadora hiszpańskiego, pan de M…ez, który jechał ową karetą, zapewne rozważy sprawę zmiany posady…