– No i zazębiła się Marietta z Noirmontami – zauważyłam z satysfakcją. – Co prawda pośmiertnie…
– Głupia jesteś! – zirytowała się Krystyna. – Jakie pośmiertnie, czytać nie umiesz? Znał ją od dzieciństwa! Nie łapałby w ramiona obcej dziewczyny z niższej sfery!
– I myślisz, że jeszcze za życia obrabował ją z diamentu? A do łapania popchnęły go wyrzuty sumienia?
– Jakieś zaćmienie umysłowe na ciebie spadło, czytaj dalej, kretynko, jeszcze malutki akapicik. Tragiczne wydarzenie miało miejsce na rue de Richelieu, akurat naprzeciwko magazynu jubilerskiego, z którego wicehrabia de Noirmont właśnie wychodził. Nic ci to nie mówi?
Stłumiłam ducha przekory, który wyłaził ze mnie niepotrzebnie i w niewłaściwej chwili. Jubiler, Marietta i nasz przodek, jako czwarty element musiał występować diament, o którym nie było ani słowa. Zgodziłam się na dedukcję, że w tym to akurat momencie klejnot musiał przejść do rąk prawego właściciela.
– A może nawet chwilę wcześniej – uzupełniłam. – Nie grzebał przecież dziewczynie po kieszeniach pod kołami karety! Podejrzewam, że wizytował jubilera z klejnotem w dłoni. Pytanie, czy któreś z nich wiedziało, do kogo ten diament należy, bo jeśli tak…
– Co jeśli tak? – zniecierpliwiła się Krystyna, uczyniłam bowiem przerwę na uporządkowanie wyobrażeń.
– Znał ją już dawno – zaczęłam powoli i nabrałam rozpędu. – A może właśnie sam ją wysłał do Anglii, do Blackhillów, żeby zbadała sytuację i ewentualnie rąbnęła potajemnie jego własność, o ile ona tam jest. Marietta spełniła zadanie, ale pojawiła się komplikacja, bo nie mieli w planach czynów tak radykalnych, jak ta, jak jej tam… pani Davis…
Krystynie spodobała się moja wizja.
– Owszem, to brzmi nieźle. Czytać przecież umiał…
– Pisać również – przypomniałam sobie nagle. – Zaraz, czekaj, to jest przecież ten Ludwik, który pisał do teścia, domagając się szczegółów afery! To by znaczyło…
– … że dokładnie o niej nie wiedział, ale w ogóle wiedział. Pytanie, od kiedy. Przeczytał korespondencję tutejszą, zgniewało go, że diament przodka, już ganc pomada, tatusia, dziadka czy pradziadka, został w Indiach, chciał go odzyskać…
– A wyjątkowo zupełnie posiadał go legalnie, dziadek nie musiał wymordować personelu całej świątyni, żeby uzyskać łup…
– Legalnie owszem, ale rzecz w tym, że go właśnie nie posiadał. O pułkowniku Blackhillu mógł się dowiedzieć, szczególnie że w Anglii wybuchła afera…
– Zamknij się i zaczekaj chwilę – przerwałam jej bardzo stanowczo. – Nie snujmy hipotez bezpodstawnych. Trzeba porównać daty, mam zapisane, nie uczyłam się ich na pamięć, przyniosę notes. Boże, ile ja się nalatam po tym zamku, nie mógłby on być trochę mniejszy…?
Zanim wróciłam, Krystyna zdążyła odpracować duży kawałek lektury z podejrzanej księgi.
– Ty, to w ogóle kryminał – powiadomiła mnie, zanim dopadłam stołu. – Musimy to przemyśleć naprawdę porządnie i chyba należy pilnować chronologii. Co ci wychodzi z dat?
Notatnik zaczęłam przeglądać po drodze i omal dzięki temu nie zleciałam ze schodów. Za to mogłam od razu odpowiedzieć na jej pytanie.
– Jak afera wybuchła, to Marietta już blisko dwa lata pracowała u prababci Arabelli. Czyli zaczęła wcześniej, czyli pradziadek Ludwik trafił tu na korespondencję przodków, wywiedział się jakoś, kto tam pilnował skarbu, to nie mogło być zbyt trudne, w końcu nie tak dawno przed nim kotłowali się w tych Indiach Francuzi z Anglikami, wysłał zatem dziewczynę do właściwego człowieka…
– Zawarli spółkę – ożywiła się Krystyna. – Dobrze zgadłaś, on już miał ten diament, kiedy wychodził od jubilera, a ona na niego czekała. Oddała zdobycz uczciwie, bo nic by jej z niej nie przyszło, gdyby próbowała zachachmęcić, oskarżyłby ją o kradzież i cześć. Ale pilnowała, żeby jej jaśnie pan nie wykantował, a może i gorzej.
– Co gorzej?
– A popatrz tutaj…
Podetknęła mi pod nos dwa następne wycinki prasowe. Z jednego dowiedziałam się, że w domu numer dwa przy rue de l’Oratoire zmarła nagle gospodyni, właścicielka nieruchomości, i niezwykły jest fakt, iż dwa dni wcześniej jej lokatorka straciła życie w katastrofie ulicznej. Jakieś nieszczęście zawisło nad tym domem…
Następna informacja była dłuższa i miała już ton sensacyjny. Nazajutrz po śmierci gospodyni zmarła sługa, objawy nagłej choroby wyglądały identycznie, pojawiło się podejrzenie otrucia. Podobno obie kolejno, porządkując pokój po nieboszczce pannie Gour-ville, napiły się wzmacniającego wina, które tam stało w karafce. Policja zabrała resztę wina do zbadania, prowadzone jest śledztwo, sprawą zajął się komisarz Michon. Klątwa ciąży nad domem, w którym dzień po dniu umierają kobiety…
– Może mam zły charakter – powiedziała Krystyna z bezrozumnym triumfem, kiedy uniosłam głowę znad tekstu – ale coś mi się widzi, że ona tak się bała wykantowania, że wolała nie ryzykować. Przygotowała wspólnikowi napój, rozwiązujący kwestię radykalnie. Już to widzę, od jubilera mieli przyjść do niej, kielicha wicehrabiemu i po krzyku. Nie przyszli, bo wtrąciła się ta kareta, a napojem pokrzepiły się sprzątające baby.
– Wizje mamy coraz bardziej krew w żyłach mrożące – pochwaliłam. – Niewykluczone, że tak było, po pani Davis wicehrabia, jedna sztuka czy dwie, to już mała różnica. Najpierw pani, potem sługa, sługa głupia i z dolegliwości pani żadnych wniosków nie wyciągnęła.
– A może wcześniej spróbowała, zanim się dolegliwości zaczęły. Dzień upłynął, mogła być odporniejsza. Poszukamy komisarza Michon?
– Nie wiem, czy nam do czegoś potrzebny. Poza tym, jeśli wykrył truciznę, możliwe, że będzie więcej wzmianek w prasie. Znaczy, było. Możemy przejrzeć gazety z następnych paru tygodni, to już nie tak dużo.
– Między nami mówiąc, dziwiłabym się, gdyby wszystko leciało ulgowo i nikt nie padł trupem – wyznała Kryśka. – Diamenty są żądne krwi.
– Tylko mi tu nie rób za Balladynę. Co masz dalej?
– Jeszcze angielski wycinek z plotkami o diamencie, ale to już czytałyśmy w Londynie. Poza tym, proszę, pokwitowanie, jakiś markiz de Rousillon przyznaje się, że pożycza księgę o polowaniu z sokołami i obiecuje zwrócić ją na każde żądanie. Ty rozumiesz, co to znaczy?
– Aktu zgonu markiza de Rousillon tam przypadkiem nie ma? – spytałam podejrzliwie.
– Na razie nie widzę, ale może byś się tak trochę zastanowiła. Pożyczył tę kobyłę, jak, przepraszam…? Razem z diamentem?
Dotarło do mnie i rąbnęło jak obuchem.
– O, cholera… Może to jest właśnie ta chwila, kiedy diament zginął…? Wszystko o markizie!
– Gówno mamy o markizie. Ale zwracam ci uwagę, że sokoły wróciły na miejsce, leżą tu, na stole. To jak to sobie wyobrażasz, pożyczył z diamentem i oddał bez? I prababcia nic na to nie powiedziała? Sprawdź w ogóle, która to była, na pokwitowaniu jest data.
Sprawdziłam. Rzecz miała miejsce za życia pra-pra-pra-prababki Klementyny, małżonki owego Ludwika, który kombinował z Mariettą. Niemożliwe, żeby własnej żonie nie przekazał wiedzy o diamencie!
Zajrzałam do dziury.
– Ty, tam jest coś jeszcze! Następny wycinek z prasy!
– Wszystkiego przeczytać nie zdążyłam – usprawiedliwiała się Krystyna. – Leciałaś jak z pieprzem. Widzę więcej świstków, duża ta dziura. Jeśli diament miał takie rozmiary…
– O ile pamiętam, pan Meadows twierdził, że był prawie jak pięść – przypomniałam. – Mógł skusić każdego, także markiza, ale na razie nie rzucajmy kalumnii. Pokaż…
Kolejny wycinek prasowy, drukowany petitem, zawiadamiał o licytacji za długi mienia markiza de Rousillon w dniu 25 marca 1906 roku. W dwa tygodnie po wypożyczeniu książki o sokołach!