Выбрать главу

– Gdybyśmy miały nadmiar pieniędzy, wynajęłabym prywatnego łapacza, żeby sprawdził tego cepa – powiedziała Krystyna z ponurą irytacją. – On mnie męczy. Ale mamy za mało i szkoda mi na niego.

– Może zyskamy trochę czasu, jak się tu już wszystko uspokoi – pocieszyłam ją. – Czas zastąpi pieniądze i same zdołamy coś wykryć.

Kryśka prychnęła gniewnie, ale na razie porzuciła temat, chociaż Heaston tkwił nam zadrą za paznokciem. Co ten podlec wiedział…?

Pan Terpillon załatwił z nami wszystkie interesy natychmiast po odjeździe glin. Nie było tego dużo i przeszło ulgowo, poniechał bowiem jakiejkolwiek biurokracji.

– Od tej chwili – rzekł uroczyście, aczkolwiek wciąż sucho i jakoś tak, jakby organ mowy miał wykonany ze skrzypiącego drewna – weszły panie w pełne i całkowite posiadanie spadku po pani hrabinie de Noirmont. Podatek spadkowy zostanie zapłacony z powierzonych mi na ten cel funduszów. Życzę szczęścia.

Zjadł śniadanie, ukłonił się nam i odjechał. Zostałyśmy same.

***

Żadna z nas nie miała siły przekonywać tej drugiej, że należy najpierw jechać do Calais, po drodze zawadzając o Paryż, i kontynuować dochodzenie w kwestii panny Antoinette i diamentu, relikty po prababkach były zbyt kuszące. Diament nie zając, nóg nie ma, nie leci przed siebie i nie ma potrzeby za nim gonić, a tu znów może się wedrzeć jakiś Heaston albo inna gangrena. Teraz to wszystko było nasze i legalnie mogłyśmy sobie przywłaszczyć, co nam w oko wpadło. Jedyny mankament stanowiła szansa, że się o coś pobijemy, ale, znając życie, z góry postanowiłyśmy, że w razie czego będziemy losować.

Rozumu starczyło nam tylko na to, żeby zacząć metodycznie, od najstarszych sypialni. Pra-pra-pra-prababka Klementyna sypiała razem z mężem, rzecz jasna, dopóki żył, potem już sama, ale ich wspólny apartament od wieków stał odłogiem, nietknięty. Uroczyście i ze wzruszeniem zdjęłyśmy pokrowce z mebli.

– Jeżeli istniała w rodzinie, jak twierdzi babcia Ludwika, jakaś osoba skąpa i chciwa, musiała to być jednostka nieziemsko głupia – oświadczyłam, zaledwie przyjrzawszy się temu, co wyjrzało spod przyszarzałych nieco płacht. – Już przed wojną mogła na tym zrobić majątek. Słusznie wykopałyśmy Heastona.

– Bo co? – zaciekawiła się Krystyna. – Takie cenne?

– Autentyki absolutne, Ludwik XV, nawet szczątki czternastego. Obicia trochę przechodzone, ale spójrz na ten haft w różyczki! Przecież to ręczna robota! A drewno w doskonałym stanie, Kryśka, to są muzealne okazy!

– Weź pod uwagę, że przed wojną były młodsze o przeszło pół wieku. Cholera. Chciałam na czymś usiąść, ale teraz się waham. Może to nie wypada?

– Jest to niewątpliwie rodzaj świętokradztwa – zgodziłam się. – Ale i tak już w jadalni siadujesz na Henryku Czwartym, więc różnica niewielka. Tylko siadaj ostrożnie. Jak motylek.

– Idiotka. Jak koliberek ci nie wystarczy…?

Grzebałyśmy w resztkach dobytku przodków z dreszczem nieziemskiej rozkoszy. Duperele to były, bibeloty, puzderka, szkatułki, szale i pelerynki, łabędzim puchem obszyte, puch co prawda mocno wybrakowany, ale z daleka i w słabym świetle jeszcze efektowny. Zachwyciły nas ranne pantofelki na obcasiku i cały skład kompletnie zleżałych, ale cudownie pięknych rękawiczek. Haftowana skóra, perełki na atłasie… Najlepiej trzymały się koronki. W podziwie oglądałyśmy szlafmyce pradziadka, przymierzając je kolejno.

– Jak, na litość boską, oni mogli w tym spać? – zdumiewała się Krystyna z niesmakiem i zgrozą. – Słuchaj, przecież to grzeje w głowę! Przeszkadza cholerycznie! Mogłabyś…?

– A skąd! Zawsze mnie to dziwiło, ale może byli przyzwyczajeni. Tu są chyba rzeczy z czasów jeszcze dawniejszych, popatrz, to żabot. Sprzed Rewolucji.

Garderoba dostarczyła nam wrażeń upojnych, spróbowałyśmy wbić się w prababcine gorsety, Kryśka uparła się zasznurować mnie szczelnie, wyrwałam się jej z rąk, kiedy całkowicie zabrakło mi tchu.

– Dół i góra jeszcze jako tako, zostaje nawet trochę luzu, ale talię masz kompromitującą – skrytykowała. – Obawiam się, że ja też.

– Odplącz te sznurki, do diabła! Widać wyraźnie, dlaczego one nie mogły ubierać się same i musiały mieć osobiste pokojówki. Wszystkie haftki z tyłu!

– Kurtyzany, zdaje się, miały więcej rozumu, robiły sobie klamerki z przodu. Upiornie niewygodna epoka…

Czas przy tym zajęciu leciał z wizgiem, niechętnie zeszłyśmy na obiad, zjadłyśmy w pośpiechu, nie patrząc co, galopem wróciłyśmy na górę. Przy wachlarzach prababci przyszła mi wreszcie do głowy rozsądna myśl.

– Ja jestem młoda – powiadomiłam moją siostrę. – Nie wiem, jak ty.

– Wydaje mi się, że jestem dokładnie w tym samym wieku – odparła uprzejmie, acz nieco podejrzliwie. – Bo co?

– Jako jednostka młoda, na rozrywkach bez trudu spędzę całą noc, nie pierwszą w życiu. I mam nadzieję, że nie ostatnią.

– Ja też. I co z tego? A…! Rozumiem! Proponujesz, żeby nie marnować czasu na głupie wypoczynki, tylko siedzieć tu do rana?

– A przespać się w dzień. W ten sposób wyślizgamy włamywaczy i żadne alarmy nie będą potrzebne. A stwierdzam stanowczo, że szlag by mnie trafił, gdyby ktoś tu coś rąbnął. Zysku z tego nie będzie, bo wszystkie rupiecie bardzo stare, ale muzeum przecudne!

Kryśka zgodziła się ze mną i pochwaliła pomysł. Przyniosłyśmy sobie na górę kawę w termosie i wino, rezygnując z kolacji. Pokarm dla ducha w pełni zrekompensował nam brak pokarmu dla ciała.

Gdzieś nad ranem, wciąż pełne życia i zapału, zwróciłyśmy wreszcie uwagę na sekretarzyk prababki Klementyny. Ominęłyśmy go wcześniej, bo ciągnęła nas garderoba z kieckami, a tę konkurencję każdy mebel przegrywał w przedbiegach, teraz jednak, w pewnym stopniu zaspokojone, można powiedzieć, że wręcz przekarmione atłasami, aksamitami, jedwabiami i całą resztą tekstyliów, wróciłyśmy do niego.

Pełen był papierów i papierków, a zaraz w pierwszej szufladce pod papierkami leżał kolczyk z dużym szmaragdem, otoczonym brylancikami, w pełni sprawny, ale bez pary.

– Ciekawe, gdzie drugi – powiedziała smętnie Krystyna. – Pewnie prababcia zgubiła.

– W nieco późniejszym wieku, bo na portrecie ma jeszcze oba – przypomniałam jej.

– Na którym?

– Tym, co wisi w małym salonie. W samo południe słońce na niego pada i te kolczyki aż świecą, wskoczyły mi w oko. Szkoda, że nie ma drugiego, bo to już dużo warte. Zabytek. Osobiście uważam, że koniec baroku, pod rokoko podchodzi.

Krystyna machnęła ręką i zaczęła przeglądać papierki. Jakieś rachunki to były, jakieś notatki dla pamięci, jakieś spisy potraw, wyglądające na próby dyspozycji wystawnego obiadu, rozmaite liściki, zaproszenia, podziękowania, liczne karty wizytowe i mnóstwo uwag o koniach. Opisy gonitw, wykaz nagród, skrótowe informacje o samopoczuciu Rosaline i formie Torrenta, całe, porządne rodowody, opinie o stajennych i dżokejach, korespondencja z torami wyścigowymi, porady weterynarza i, oczywiście, gruby plik karteluszków z zestawami ziół, leczących końskie dolegliwości.

– Stadninę to pradziadek miał niezłą – zauważyłam z szacunkiem. – A dziwiłam się nawet trochę, że tak mało zapisków o koniach, tylko te rejestry w gabinecie.

– Tu były – odparła Krystyna. – Podziwiam konsekwencję prababci, popatrz, zwierzynę też leczyła ziołami. O, popatrz tutaj! Weterynarz przyznał jej rację. Zaczynam się do niej coraz bardziej przekonywać. Jeżeli Andrzej nie padnie mi do nóg…

– Nie padnie. Nie będzie miał czasu. Chwyci to wszystko i straci przytomność, o ile rzeczywiście ma takiego szmergla.

– Będę mu dawała po kawałku…