Wskazała czerwono-muszelkowe szczątki i obejrzała się na bałagan w pokoju.
– Kapelusz… Nie, takiego czerwonego nie było, piękny kolor, wpadłby nam w oko. Kiecka…? Bolerko, ozdobione muszelkami…?
– Sakieweczka – zaproponowałam. – Czerwona sakieweczka, muszelkami obhaftowana! Któraś z tych wszystkich bab sporządziła sobie taką, a resztki zostały.
– Na cholerę jej do sakieweczki włosie i gąbka?
– Tego nie wiem. I nie zgadnę. Szczególnie że reszta wskazuje na chłopa, pomada i papierosy, to ten pomocnik…
– Ale po drodze mamy babę, tę narzeczoną, Antoinette. Mogła się dołożyć z mieniem własnym. W ten sposób cała zawartość jest dwupłciowa i wszystko byłoby prawie jasne, gdyby nie to!
Sięgnęła po kłódeczkę z kluczykiem. Zaczęłyśmy ją oglądać, wyrywając sobie nawzajem z ręki. Urządzenie działało, kluczyk się przekręcał, otwierał i zamykał kłódeczkę, ale na tym się nasza wiedza o niej kończyła.
– Intryguje mnie ten przedmiot – wyznałam, a Krystyna kiwnęła głową. – Coś powinien oznaczać. Taki kluczyk zawsze bywa wstępem do tajemnicy, należałoby szukać czegoś małego, zamkniętego…
– I miałabyś całkiem rację, już się rzucam do szukania małego zamkniętego, gdyby tu leżał sam kluczyk. Ale jak sobie wyobrażasz to zamknięcie, skoro mamy również kłódeczkę?
Wysiliłam wyobraźnię, ale coś zamkniętego na kłódeczkę, która istnieje samotnie, w oddaleniu od skobla, przerosło moje możliwości. Obejrzałam ją jeszcze raz.
– Wygląda prawie jak nowa. Może została świeżutko kupiona…
– Świeżutko kupiona powinna mieć co najmniej dwa kluczyki.
– To nie wiem. Odczep się. Musi istnieć jakaś przyczyna, dla której taki bzdet został starannie przechowany! Gdybyśmy jeszcze wiedziały przez kogo…
– Należało nie dotykać – przerwała mi Krystyna z niezadowoleniem. – Przedmiot ludzką ręką nie tknięty bardzo długo zachowuje odciski palców, a elektronika czyni cuda. Na tych pudłach, na strychu, na papierach, dałoby się może wyodrębnić prababcię, narzeczoną, pomocnika parszywca… o! Na papierośnicy! Musiał być! Popłaczę się z żalu!
Zirytowała mnie.
– Głupia jesteś, niemożliwe, żeby przez sto lat czegoś nie umyli i nie odkurzyli. Gówno byś znalazła, a nie odciski palców! Poza tym, już przepadło, teraz musimy zwracać uwagę na dwie rzeczy. Coś małego ze skobelkiem… Już wiem!
– No? Co wiesz? Uporządkowałam jasnowidzenie.
– Było zamknięte na kłódeczkę, kluczyk został zgubiony, kupiono drugą kłódeczkę z zamiarem wymiany, tamtą oderżnąć, tę zawiesić. Nie zdążyli. Wszystko jedno, kto. Musimy szukać czegoś, zamkniętego na kłódeczkę bez kluczyka!
– Niezły pomysł – pochwaliła Kryśka jadowicie. – Nic się nie gubi równie łatwo, jak klucze. Wszystkie kłódeczki będziemy odrzynać?
– Nie narobiłaś się zbytnio do tej pory…
– Idiotka!!! Nie narobiłam się…!!!
– Mam na myśli przy odrzynaniu.
– No tak, wielkie szczęście jeszcze przede mną. Cóż za niebiańska perspektywa! Musiało ci rozum odebrać. Czym tak będziemy odrzynać? Siłą woli?
Podniosłam się, usiłując nie stękać, zabrałam ze skrzyni czarny, pierzasty kapelusz i przymierzyłam go przed lustrem. Musiałam sobie samej zmienić temat i odzyskać równowagę wewnętrzną, bo kretyńska kłódeczka wyraźnie zaczynała mnie ogłupiać. Poprzyglądałam się sobie przez chwilę i zrobiło mi się zdecydowanie przyjemniej. Krystyna przyglądała mi się również i złagodzenie uczuć nastąpiło u niej od razu.
– No dobrze. Buchwelem. Albo taką złodziejską piłką, gdzieś to chyba uda się kupić. Naodrzynamy się za całe życie. Zdejmij to ze łba i mów dalszy ciąg, czego jeszcze mamy szukać?
Z żalem zdjęłam kapelusz i znów usiadłam koło niej.
– Tej hipotetycznej sakieweczki. Nie wiem po co, więc nie zadawaj głupich pytań, na wszelki wypadek. Mam nadzieję, że jej nie przeoczymy, powinna być jaskrawa.
– E tam, mogła wypłowieć i teraz jest różowo szara. Poza tym, wcale nie musi to być sakieweczka, chociaż przyznaję, że owszem, nasuwa się. Lepiej zwracajmy wagę na muszelki.
Konkluzja nas jakoś usatysfakcjonowała. Zapakowałam starannie czerwono-muszelkowo-gąbczaste śmietki do chustki, chustkę zaś, razem z całą resztą, do sepecika. Podnosząc węzełek z podłogi, ujrzałam pod nim kawałek złożonego na czworo papieru, wypadł z sakwojażyka również i ukrył się pod tekstylnym chłamem.
Chwyciłyśmy go równocześnie z nową nadzieją.
Papierek stanowił coś w rodzaju pokwitowania. Wicehrabia de Pouzac odebrał bransoletę z wygrawerowanym napisem, a otóż wcale nie odebrał, bo kwit nie został podpisany. Nasza wiedza w tej kwestii była już dostateczna, żeby teraz ta bransoleta nie zaczęła nam bruździć.
– No tak, w ten sposób wiemy na pewno, co udało się znaleźć – stwierdziła Krystyna. – Nie ulega wątpliwości, że to jest ten właśnie zaginiony sepecik. Precz z niepewnością przynajmniej w tym jednym punkcie. Zabieramy.
Podniosłyśmy się wreszcie z tej podłogi ostatecznie. Znalezisko zabrałam do swojej sypialni, tak zdecydowała Krystyna, sakwojażyk był zabytkowy, jego zawartość również, wszelkie zabytki zaś wchodziły w zakres mojego zawodu i nadawałam się do ich pilnowania.
Późnym popołudniem, kiedy piłyśmy kawę na oszklonej werandzie, do szeroko otwartych drzwi zapukał kamerdyner w swojej normalnej postaci, już bez turbanu na siwych włosach. Przyzwyczajony do nas, nie zwracał się do powietrza między nami, tylko spoglądał zwyczajnie, to na jedną, to na drugą. Przeprosił uniżenie i spytał, czy jaśnie panienki raczą pozwolić, żeby coś powiedział.
Pozwoliłyśmy skwapliwie.
– Ale niech Gaston usiądzie – zaleciła Krystyna. – Gaston jest jeszcze po chorobie.
– W żadnym absolutnie wypadku – odparł z mocą. – Nie uchodzi.
– W takim razie nie będziemy rozmawiać – wtrąciłam się stanowczo. – I tak nie zrozumiałabym ani słowa, bo martwiłabym się, że Gastonowi zaszkodzi.
– Proszę natychmiast usiąść! – wydała rozkaz Krystyna.
Musiała mu się wydać w tym momencie nadzwyczaj podobna do prababki Karoliny, której dezyderaty przywykł spełniać bez szemrania, bo zrezygnował z protestów. Usiadł sztywno i uroczyście, broń Boże nie przy stole, tylko na stojącym z boku fotelu.
– Słuchamy – powiedziałam zachęcająco.
Kamerdyner odchrząknął i zaczął od razu do rzeczy.
– Otóż, proszę jaśnie panienek, ja tego bandytę rozpoznałem. Nie przyznałem się, bo to jest sprawa rodzinna i policji nic do niej. Ale jak się na mnie rzucał, dostrzegłem kawałek twarzy, a i wcześniej, kiedy grzebał w toaletce, rozpoznałem go tu, w ramionach.
Poruszył barkami bez mała jak hiszpańska tancerka i zamilkł, oczekując zapewne jakiejś naszej reakcji. Nie wypadało go rozczarować.
– I kto to był? – spytałam z zainteresowaniem.
– Ten Amerykanin, który tu przychodził i jaśnie panienki zaprosiły go na cały dzień do biblioteki. Na dwa dni nawet. A on już przychodził dawniej, do jaśnie pani hrabiny nieboszczki.
– No proszę! – wyrwało się Krystynie z triumfem.
Kamerdyner kiwnął głową, jakby tego się właśnie spodziewał.
– Pani hrabina kazała mieć na niego oko i powiedzieć, jakby się tu kręcił, ale parę lat go nie było. Ze sześć. Dopiero teraz znów się pokazał, mało się zmienił, właściwie wcale.
– A Gastona nie poznał? – zdziwiłam się. – Zachowywał się jak obcy. Kamerdyner nagle odrobinę się zmieszał.
– Nie. Bo nie tylko służby więcej mieliśmy, ale i ja wtedy wyglądałem inaczej. Wyznam chyba… Bałem się, że pani hrabinie wydam się za stary, zwolni mnie na łaskawy chleb, więc włosy miałem czarne, zawsze to trochę odmładza. Mógł mnie pomylić z naszym lokajem, Bernardem, którego tu już nie ma. On też był czarny. Ale to nie wszystko.