– Ja w ogóle wracam, to znaczy nie wiem, czy całkiem, może tu wrócę, ale wracam. Andrzej wytrzymał dwa miesiące, a teraz go niesie. Muszę mu zawieźć plon po prababci, inaczej krewa, może kocha także i mnie, ale więcej kocha himalajskie zielsko, niech to cholera. Mówiłam, żeby tu przyjechał, ale powiada, że to ostatnia chwila na jesienne zbiory, diabli nadali pory roku, nie ma siły, rzucam pracę, jadę z nim razem, parę złotych z tego spadku chyba mamy…?
Zatrzymała się nagle i popatrzyła na mnie pytająco, tuląc dzbanek do łona. Ogłuszona własną komplikacją, spróbowałam oprzytomnieć.
– W rękach trzymasz w tej chwili jakieś dwa tysiące dolców – odparłam z rozgoryczeniem. – Czekaj, ja też jadę. Sprzedaż tych rzeczy musiałaby potrwać, a Izunia, nie ma obawy, weźmie dobre tempo. Pewnie przywiozła rolls-royca ze złotymi klamkami… Poza tym, szkoda mi tego…
Krystyna z lekkim roztargnieniem obejrzała dzbanek i odstawiła go na komodę.
– Nie odebrałyśmy z sejfu biżuterii przodków – przypomniała.
– Biżuterii też byłoby nam szkoda, zapewniam cię.
– Może jest tam coś cennego i śmiertelnie obrzydliwego…? Nie, co ja mówię, wszystko wymaga czasu. Trudno, jadę!
Podniosłam się z krzesła, bo wreszcie przestałyśmy używać podłogi, jako jedynego siedziska. Już zaczęłam myśleć konstruktywnie. Zamierzałam pierwotnie zrobić tu porządek, posegregować antyki, przymierzyć się do ewentualnej sprzedaży, ale wszystko to było dla Pawła. Bogata i wolna Iza stanowiła zagrożenie śmiertelne, wreszcie kobieta, która jego forsę może mieć gdzieś, skusi go, a mnie tam nie ma, żadnej zapory… O nie, tego to ja tak nie zostawię! Też jadę natychmiast, byle jakoś racjonalnie…
– Zabieramy kapelusz – rzekłam stanowczo. – Musimy jechać przez Paryż, trzeba zrobić przelew na konta. Trochę weźmiemy gotówką…
– Dużo gotówką, bo przelew długo idzie.
– …i rzucimy okiem na te rodzinne precjoza. Może znajdzie się w nich jaki efektowny pierścionek albo co…
– Ale żadnego nocowania! Mam gdzieś kamienice prababci! Ruszamy od razu i jedziemy jednym ciągiem!
– To bierz się za robotę i pakuj ten przyrodniczy chłam. Czekaj, bez wygłupów, jedenasta dochodzi, musimy się przespać i ruszamy jutro rano…
Wczesnym popołudniem miałyśmy załatwione wszystko. Pieniądze na konta poszły, gotówki miałyśmy przy sobie znacznie więcej niż pozwalały jakiekolwiek przepisy, ale obie o zamierzonym wykroczeniu zapomniałyśmy natychmiast, bo biżuteria przodków znacznie przerosła nasze nadzieje. Wybrałyśmy z niej parę skromnych sztuk, resztę nadal pozostawiając w sejfie.
– I to się nazywało zubożenie – mruknęła Krystyna, przesuwając między palcami rozmigotany naszyjnik. – To przecież prawdziwe…? Diamenty co najmniej po cztery karaty, gdzie ja się w to ubiorę?! Na plaster mi to w ogóle, to ty masz się obwiesić jak choinka wielkanocna, a nie ja! No nic, aż do naszej granicy spokój, ale nie wiem, czy u nas nie popatrzą…
– Powiemy, że sztuczne. Jeśli już, prędzej się uczepią kapelusza. A w ogóle nie zawracaj głowy, kogo obchodzą drobiazgi, gdybyśmy jechały wagonem kolejowym, to jeszcze…
– A owszem, wagon kolejowy na szosie mógłby obudzić sensację…
Tym razem prowadziłyśmy na zmianę i rzeczywiście, dałyśmy radę dojechać do Warszawy jednym ciągiem, ale z przerwami na posiłki. Obie byłyśmy wściekłe i niespokojne, ale udało nam się nie pokłócić, głównie z tej racji, że odpadały pogawędki. Przez całą drogę jedna jechała, a druga spała na tylnym siedzeniu, bo jednak, ogólnie biorąc, byłyśmy raczej niewyspane.
Samochód Krystyny stał na strzeżonym parkingu tuż koło jej domu.
– Nie biorę tego do mieszkania – oświadczyła, ziewając i wywlekając z mojego bagażnika wielki tobół. – I tak zaraz jutro zawiozę Andrzejowi…
– Głupia jesteś – skrytykowałam. – Lepiej, żeby on przyjechał do ciebie, zapanujesz nad sytuacją. A w ogóle, jak znam życie, ten samochód powinni ci ukraść dzisiejszej nocy.
Zawahała się.
– Może masz rację… Zaraz, zdaje się, że on mi nawalał i nic nie zrobiłam, nie wiem nawet, czy ruszy. Wyleciał mi z głowy. No dobrze, pomóż mi, doniesiemy do windy.
Pozbyłam się jej. Mogłam teraz wreszcie zająć się sobą i Pawłem.
Nie doczekałam do jutra, zadzwoniłam od razu, ledwie wszedłszy do mieszkania. Przez telefon nie było widać, jak wyglądam, i mogłam sobie na to pozwolić, osobiście nie pokazałabym się mu w tej chwili za skarby świata. Ostatnie dwie doby trochę się na mnie odbiły, widziałam to po Krystynie, ujawniło się nasze trzydzieści lat, a nawet gdybym miała osiemnaście, też byłabym brudna, rozczochrana i zmięta. Telefon był czystym błogosławieństwem.
– Pawełku…? – powiedziałam, kiedy podniósł słuchawkę.
Jęknął.
– Dziewczyny, rany boskie, dajcie mi chwilę wytchnienia…!
Rozłączyłam się nawet dość spokojnie, nie rozwalając aparatu. Dziabnęło mnie tak, że na chwilę straciłam dech, miałam wrażenie, że się udławię. Siedziałam nieruchomo, niezdolna do najmniejszego gestu i próbowałam opanować szok.
Telefon zadzwonił. Paweł.
– Joanna…? Jesteś. Słuchaj, czy to ty przed chwilą dzwoniłaś? Nie poznałem twojego głosu, nie spodziewałem się, uświadomiłem sobie, że to chyba ty dopiero, jak odłożyłaś słuchawkę! Natychmiast do ciebie przyjeżdżam!
– Nie.
– Owszem, tak.
– Nie wpuszczę cię!!! – wrzasnęłam, ale już się rozłączył.
Poderwało mnie z fotela. Co nie wpuszczę, jakie nie wpuszczę, miał klucze od mojego mieszkania, tak jak ja miałam wszystkie do jego domu. Nie zamknę się przecież przed nim na łańcuch!
Runęłam do łazienki, po drodze zdzierając z siebie przykurzone łachy. Pod prysznic natychmiast, lepszy kąpielowy ręcznik i turban na mokrej głowie niż ta wygnieciona szarość, pięć minut wody i mydła i już nie będę taka udeptana. Dzień biały, godziny szczytu, nie dojedzie wcześniej niż za kwadrans, dlaczego w ogóle on był w domu o tej porze, co on tam robił…?!
Dziwne może było pytanie, co człowiek mógł robić we własnym domu, ale Pawełek na ogół wychodził rano i wracał wieczorem. W ciągu dnia pracował, siedział w swojej firmie, załatwiał interesy, spotykał się z ludźmi, obiad przeważnie jadał w mieście, prowadził ruchliwy tryb życia. W pełni tego świadoma, zadzwoniłam tylko na wszelki wypadek, tak sobie, i szlag trafił mnie szybciej niż zdążyłam się zdziwić. Idiotka. Jednak trzeba było zacząć od siebie…
Gorąca woda i dzika emocja, razem wzięte, pomogły błyskawicznie. Po czternastu minutach Paweł najpierw zadzwonił, a potem zachrobotał kluczem. Na głowie rzeczywiście miałam turban z ręcznika, na sobie szlafrok, ale twarz już mi prawie wróciła do równowagi i mogłam być oglądana. W momencie jego wejścia wytrząsałam pod oknem całą zawartość torebki, żeby znaleźć na jej dnie jedyny dobry pilnik do paznokci. Woziłam go ze sobą wszędzie, nie mogąc jakoś trafić na drugi, równie doskonały egzemplarz, mimo iż kupowałam pilniki po całej Europie. Ten jeden był ciągle najlepszy i nie umiałam się bez niego obejść, a przed chwilą właśnie, w tym wściekłym pośpiechu, paznokieć mi się nadłamał. Nie zdążyłam wygrzebać narzędzia, a tym bardziej posłużyć się nim, bo Paweł był już w pokoju.
– Po drodze udało mi się zastanowić – powiedział po bardzo długiej chwili, wypuściwszy mnie z objęć. – Korki cholerne…! Przez przypadek zyskałaś dowód, jak się odnoszę do wszystkich innych dziewczyn, poza tobą. Nawet nie będę cię przepraszał, skąd miałem wiedzieć, że to ty, z Francji dzwoniłaś wieczorem, a nie w dzień.
– W dzień cię nie ma. I prawdę mówiąc, miałam zamiar zadzwonić do babci, a twój numer wypukałam odruchowo. Skąd się wziąłeś u siebie?