– Dlaczego? Między nami mówiąc, zaczęłyśmy już zakładać, że miała go Antosia, po narzeczonym. Może przywiozła? Może oddała, zaraz, kto wtedy… A, Klementyna! Bała się jej, powiedzmy. Przyjechała tu po śmierci prababci Klementyny, oddała prababci Dominice, prababcia Dominika podobno była łagodna, rozlazła i niedbała. Może miała zamiar…
W tym momencie zgasło światło. Kacperscy uprzedzali nas, że niekiedy elektrownia wyłącza prąd na parę minut albo i dłużej, z upodobaniem czyniąc to wtedy, kiedy jest ciemno. Była pierwsza w nocy, teoretycznie pora ulgowa, większość ludzi powinna spać.
– Mamy świece? – spytała Krystyna po bardzo długiej chwili.
Wzruszyłam ramionami, czego w ciemnościach, oczywiście, nie było widać.
– Nawet jeśli, nie wiem gdzie. Upłynęła następna długa chwila.
– Ja się stąd nie ruszam – odezwała się znów moja siostra. – Nawet gdybym miała spać na tych myszach do rana. Przy świetle można nogi połamać, a co mówić, po ciemku.
– Mamy zapalniczki – zauważyłam bez przekonania. – Przejść do drzwi chyba się uda, a schody można wymacać. Szukanie natomiast stanowczo odpada.
– I tak to całe szukanie możemy sobie o kant tyłka potłuc. Heaston też, taki sam idiota jak i ty. Jeśli w grę wchodzi Antosia… Bywała tu ona w ogóle?
– Miliony razy. No, może ze sto. Stosunki wzajemne uprawiano, ale powiem ci, że ważniejszy wydaje mi się Heaston. Ty pomyśl, jego wiedza naprawdę może przewyższać naszą, na tym ostatnim etapie, załóżmy, że korespondowali ze sobą, ona mu coś napisała, nam to jest niedostępne, a Heaston dopadł…?
– Żebyś pękła! – pożyczyła mi moja siostra z rozdrażnieniem. – Już wymyśliłam, że tam trzeba szukać, gdzie ona mieszkała, a teraz mnie zbiłaś z pantałyku i noga mi się majta pod końskim brzuchem…
Obie doskonale wiedziałyśmy, co to jest pantałyk, miałyśmy z nim do czynienia tysiące razy i koński brzuch wcale mnie nie zdziwił.
– Noga może – skrytykowałam. – Myślisz chyba raczej górą…?
– Odczep się. Nic nie widzę. Denerwuje mnie to wszystko.
W ciemnościach wyczułam, że otarła sobie pot z czoła. Chwilę przedtem otarłam sobie pot identycznym gestem, mając w pamięci ilość kurzu, mogłam sobie teraz wyobrazić, jak wyglądamy. Rzecz jasna znów jednakowo, bo Marta z litości pożyczyła nam do tych poszukiwań swoje dwa fartuchy robocze, jeden stary, a drugi nowy, po którym nowości po kwadransie nie było już widać. Do tego doszły nam smugi na twarzy…
Znów milczałyśmy długą chwilę, macając po kieszeniach i szukając zapalniczek.
– Niech to piorun strzeli, wychodzimy – zadecydowałam, bo też mnie nagle to wszystko zgniewało. – Mogą utrzymać to zaciemnienie dłużej, z uwagi na noc i bez względu na inkubatory i lodówki, włączą dopiero na dojenie krów. Czasem trzeba się przespać.
Zapalniczki znalazłyśmy równocześnie. Podniosłyśmy się z kanapy. Przez ten moment ciszy, kiedy obie sprawdzałyśmy w mroku, gdzie by tu postawić nogę, dobiegł nas jakiś cichy dźwięk z zewnątrz. Zamarłyśmy w bezruchu, a dwa płomyki zgasły.
– Heaston – zachichotała mi nagle Kryśka prosto w ucho.
– Ucieszy się – tchnęłam ku niej wzajemnie.
Czekałyśmy w milczeniu i w absolutnej czerni, bardzo zaciekawione, kogo też zobaczymy, znajomego czy nie. W szparach drzwi pojawiło się słabe światełko, ktoś tam lazł, zapewne ze świecą w dłoni. Zaskrzypiało i drzwi powolutku zaczęły się uchylać.
– Atak jest najlepszą formą obrony – zachichotała znów Krystyna najcichszym szeptem. – Razem, chcesz? No…!
W otwartych już drzwiach ktoś stał, w uniesionej ręce rzeczywiście trzymał świeczkę. Równocześnie pstryknęły nasze zapalniczki i razem uczyniłyśmy krok do przodu, bo to miejsce na nogę udało nam się wypatrzeć. Postać w progu jakby się zachłysnęła, na moment zamarła, po czym upuściła świecę i runęła w dół.
Rzuciłam się ku drzwiom przez całe pomieszczenie.
– Skurczybyk, dom podpali…!
Materiałów łatwopalnych leżało tam zatrzęsienie, ale wszystkie były dostatecznie przykurzone, żeby ogień nie imał się ich tak od razu. Udało mi się nabić sobie tylko jednego siniaka, chwyciłam z podłogi bezcenną świecę, która wcale nie zgasła i przydeptałam początki pożaru. Krystyna obok przydeptała resztę. Towarzyszył nam akompaniament, tajemnicza postać z ciężkim rumorem zleciała ze schodów.
– Dobrze mu tak – powiedziałam mściwie.
Krystyna postanowiła nagle zdobyć się na wspaniałomyślność.
– Ale zostawił nam świecę. Miły złodziej. Nie widziałaś, był to Heaston czy nie?
– Mam wrażenie, że nie. Coś mniejszego.
– Idziemy go ratować czy niech go tam szlag trafi?
– Chyba uszedł z życiem i już go nie ma – zaopiniowałam, nadsłuchując odgłosów z dołu. – Dosyć mam na dzisiaj, wracam do Kacperskich i idę spać, a ty rób, jak uważasz…
– Kretynka jesteś bezdenna i dosyć mam twoich idiotycznych wniosków – powiedziała nazajutrz rano z wielką energią Krystyna, wchodząc do mojego pokoju. – Oraz tej roboty głupiego. Nie był to Heaston, tak?
Na szczęście nie wyrwała mnie ze snu, byłam już mniej więcej przytomna.
– Nie był. Bo co?
– Bo otóż intryguje mnie jedna myśl. Jeśli nie on we własnej osobie, to kto? Komu zaufał do tego stopnia, że powiedział mu o największym diamencie świata i jeszcze pozwolił go znaleźć? Syna ma? Nie, za młody. Krewnego w Polsce…? W jakiej Polsce, to był jubiler francuski!
Gapiłam się na nią, z trudem zbierając myśli.
– Może ożenił się w Ameryce z polskim pochodzeniem i miał tu rodzinę – powiedziałam niepewnie.
– Bzdura. Może powiedziałby rodzonemu bratu, ale nikomu więcej. Diament ukrył, głowę daję. Czego zatem kazał mu szukać?
Odpowiedź na to pytanie przyszła mi do głowy dokładnie w momencie, kiedy ona nie strzymała i wyjawiła swój pogląd.
– Sakwojażyka, idiotko! – rzekła z triumfem. – Natchnienie na mnie spłynęło i głowę daję! Pradziadek mu to wmówił, w Noirmont nie znalazł, bo nie interesowały go kapelusze, przyjechał szukać tutaj i być może z nadzieją, że to ścierwo ciągle tam tkwi! Wierzył w uczucia Antosi!
– Taki kretyn? – spytałam z powątpiewaniem.
– Moja droga, obie dobrze wiemy, że głupota mężczyzny nie ma granic! – Zastanowiła się przez chwilę i dodała: – Głupota kobiety też…
Opuściła mój pokój równie nagle, jak się do niego wdarła, pozostawiając mi szerokie pole do myślenia.
Pół dnia minęło, kiedy życie udowodniło inteligencję mojej siostry.
W czasie obiadu uzyskałyśmy sensacyjną informację. Po okolicy rozeszła się nagle wieść, że w dawnym pałacu Przyleskich ostatnio zaczęło straszyć.
Wiedzę w tej kwestii zdobyli, wspólnym wysiłkiem, Jędruś, Henio i Marta. Jeden taki, Antoś Bartczaków, życiowy chłopiec, popadł nagle w duży stres i zanim zdążył się opanować, parę słów mu się wyrwało. Na własne oczy w przyleskim pałacu zobaczył ducha, jakby podwójnego. Gdyby zjawa była pojedyncza, uznałby w niej zwykłą i żywą jednostkę ludzką, ale nie ma siły, była podwójna, a trzeźwy tam poszedł, jak świnia. I ruszała się, jakoś okropnie, prosto ku niemu.
Zważywszy, iż Antoś Bartczaków metafizycznych skłonności w życiu nie przejawiał i prezentował raczej głęboką niewiarę w zjawiska nadprzyrodzone, wszyscy mu uwierzyli. W stresie trwał krótko, zaledwie jakieś dwie godziny, przeszło mu po półlitrze, ale przez te dwie godziny dość dużo zdążył powiedzieć. Henio, jako przyjmujący pacjentów lekarz, uzyskał tej wiedzy najwięcej, pracował bowiem, w razie potrzeby, nawet w weekendy i dni świąteczne. Marta dowiedziała się od męża, któremu nie poskąpił zwierzeń kumpel Antosia, biorący mieszankę do motoru, a Jędruś, cieszący się w okolicy ogromnym poważaniem, przycisnął ofiarę ducha na końcu. Wrażenie ów duch uczynił na Antosiu tak potężne, że wyznał całą prawdę.