– Dobrze, kochanie – powiedziałam z anielską słodyczą.
Nie usłyszał. Robię z niego barana, ciągnę ku sobie i odpycham, co za cholera jakaś we mnie tkwi, zatruwam mu życie, zamiast je upiększać…
Pomyślałam, że Iza odwaliła niezłą robotę.
– Dobrze, kochanie!!! – ryknęłam straszliwym głosem.
Zatrzymał się nagle w swoim rozpędzie.
– Co…?
– Mówię, że dobrze. Zgadzam się. Możemy wziąć ślub.
– Poważnie mówisz…?
– Najpoważniej w świecie. Chcę cię za męża, chcę być dobrą żoną i wyobraź sobie, że nawet umiem gotować.
– Co to ma do rzeczy? Oszalałaś?
– Nie. Znam życie. Mężczyzna źle karmiony zniechęca się do swojej kobiety, nawet jeśli przedtem kochał ją nad życie. Możemy wziąć ten ślub za dwa miesiące.
– Wystarczy jeden. Chociaż wolałbym za tydzień.
– Ja chcę dwa, Pawełku… No dobrze, powiem ci to, co dotychczas ukrywałam. Mam w perspektywie posag, a ty przecież nie uwierzysz, że cię kocham bezinteresownie, jeśli nie przebiję Onassissa. Pieniądze padają na umysł.
– Zdaje się, że brak pieniędzy pada na umysł bardziej. Nie mów bzdur. Co to ma za znaczenie, jak mnie kochasz, nawet gdybyś tylko udawała, że mnie kochasz, udawaj, byle dobrze… No owszem, powiedzmy, że taka, na przykład, Iza udawać nie musi…
W tym miejscu coś mi się zrobiło w sobie.
– … ale wolę ciebie. Miesiąc. Albo, przysięgam Bogu, przestanę ci wierzyć, bo nic z tego zrozumieć nie mogę. Dobra, powiem ci prawdę, zacząłem już mieć kretyńskie podejrzenia, wynająłem ludzi i sprawdziłem cię…
Jakim sposobem udało mi się nie udusić na poczekaniu, sama nie mogłam pojąć. Głosu mi w każdym razie zabrakło.
– … szlag mnie nie trafił tylko przez przypadek, donieśli, że się spotykasz z jakimś facetem akurat w momencie, kiedy byłaś u mnie, więc zgadłem, że to nie ty, tylko twoja siostra. Ty, jako taka, nie masz nikogo innego, nie obrażaj się, zależy mi na tobie jak cholera, w tym stanie można stracić rozum, musiałem wiedzieć, na czym stoję, bo dlaczego, psiakrew, nie chcesz wyjść za mnie za mąż…?
No tak, sytuacja podbramkowa. Potwornie bogaty facet, młody, przystojny, sympatyczny, oblepiony dziwkami, które na każdym kroku musi z siebie otrząsać, dlaczego normalna kobieta, zakochana w nim całkiem wyraźnie, miałaby nie chcieć go poślubić? Na jego miejscu też bym się dziwiła i wyznajmy uczciwie, też bym spróbowała sprawdzić…
Latał po pokoju, snując różne głupie supozycje i czyniąc mi wyrzuty. Opanowałam szok.
– Dobrze, miesiąc – powiedziałam potulnie i niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
Ledwo wyszedł, zadzwoniłam do Krystyny. Było zajęte. Odczekałam chwilę, zadzwoniłam drugi raz. Znowu zajęte. Zaczęłam dzwonić bez przerwy i zajęte było również bez przerwy, po kwadransie trafił mnie szlag, wyskoczyłam z domu i pojechałam do niej w płaszczu narzuconym na szlafrok i pantoflach na bosych nogach.
Otworzyła mi drzwi z podejrzliwym wyrazem twarzy.
– Jeżeli ty się pętasz po mieście, to kto, do cholery, wisi u ciebie na słuchawce…? – zaczęła gwałtownie i spojrzała na mój szlafrok. – A…! Czyżby…?
– Zgaduję, że dzwonimy do siebie nawzajem – powiedziałam gniewnie, zdejmując płaszcz. – Mam tego dosyć…
Przerwała mi od razu.
– Ja też, Andrzej mi zrobił piekło na ziemi, mam bogatego gacha, z którego doję forsę dla niego, on nie alfons ani żigolak, naplułam mu w twarz i tak dalej. Coście, u diabła, robili z tym Pawłem, że tak mu wyszło?! Paweł gdzieś polazł w gronostajach i złotej koronie…?!
– O cholera… Nie, ale chyba płacił za elektroniczną kuchnię. Nie przypomniałaś mu o mnie?
– A ty, kretynko, byłaś w tym czarnym kapeluszu?
Ze skruchą wyznałam, że owszem.
– No i masz! A przedtem ja w nim byłam! Nas może być dwie, ale taki kapelusz jest jeden na świecie, w dwa nie uwierzy, wstrząsnęło nim. Jedyna pociecha, że jednak się przejął. Nie ma siły, muszą się spotkać z Pawłem i w ogóle dosyć tego znikania im z oczu!
– No to przecież w tej sprawie zaczęłam do ciebie dzwonić, idiotko! Paweł mnie przycisnął do muru, bierzemy ten cholerny ślub za miesiąc, mam wyjść za niego bez posagu?!
– Byłby to w końcu jakiś sukces, nie?
– Pocałuj mnie w sukces! Jedziemy na okrągły tydzień, a jak będzie trzeba, to i na trzy. Rób sobie, co chcesz, ta cała Antosia to nasza ostatnia szansa, nie spasuję przed metą. Mam jechać sama?!
Krystyna była już zdecydowana.
– Gówno. Też jadę. Ryzyk-fizyk, wykręcę chorobę albo co. Już dwa razy coś nam dobrze wyszło tylko dzięki temu, że istniejemy w dwóch egzemplarzach, ta trzeźwa moczymorda we Francji i Antoś tutaj… mógłby się zrobić uciążliwy. Dobra, jedziemy i grzebiemy aż do skutku.
Strych w Perzanowie okazał się całkowicie odkurzony.
Jędruś się złamał z litości, nie mógł patrzeć na nasze galernicze wysiłki, a może chciał się nas wreszcie pozbyć i mieć w domu święty spokój, bo osobiście, z pomocą Elżusi i Marty, usunął ten wiekowy kożuch z wierzchu. Głębiej kurz leżał nadal, nie pozwolił niczego ruszyć z miejsca, rodzinnego skarbu miałyśmy szukać same.
Już drugiego dnia trafiłyśmy na wielki kufer, w dużym stopniu zapchany papierami, prasą i korespondencją. Plątały się w tym także jakieś dokumenty, albumy, dagerotypy i nawet fotografie.
– O, właśnie! – zaczęła Krystyna z uciechą i od razu jakby sklęsła w sobie. – Ejże, co to ma znaczyć? Chciałam powiedzieć, że z tego właśnie wygrzebywałam znaczki piętnaście lat temu, ale nic podobnego! W życiu tego nie widziałam! A gmerałam w kufrze i nawet zastanawiałam się… To nie ten kufer, tamten był mniejszy. Gdzie się podział?
– Pewnie, że nie ten, przez głupie piętnaście lat tyle kurzu by się nie nazbierało. Tu gmerałaś, na strychu?
Krystyna zawahała się, popatrzyła na mnie tępo i nagle jakby się ocknęła.
– No coś ty? Na strychu, owszem, ale tutaj wcale nie wchodziłam, zamknięte było. Czekaj… On chyba stał w tamtej części, używanej…
Podniosłam się, bo siedziałam nad kufrem w kucki, i ruszyłam do drzwi.
– Musiałyśmy zgłupieć obie, od korespondencji należało zacząć i taki miałam zamiar jeszcze w Noirmont. Twoje parszywe znaczki wyleciały mi z głowy. Przypomnij sobie porządnie, skąd brałaś tamte listy ze znaczkami?
– Z kuferka. Mniejszego. Nie urósł przecież. Cholera, gdzie on może być?
Mniejszy kuferek stał jak byk w kącie, w zimowej suszarni Elżusi, dokładnie zasłonięty wiszącymi na sznurze prześcieradłami. Nie dał się zauważyć, kiedy oglądałyśmy pomieszczenie, wychwalając jego uroki. Elżusia robiła pranie z wielkim upodobaniem i mokre szmaty suszyły się tam bez przerwy.
– No tak, to ten – stwierdziła Krystyna – zawsze tu stał. I ta etażerka ze starymi czasopismami. I nigdy ich nic nie zasłaniało, mam na myśli dawne czasy.
– Zwracam ci uwagę, że zawsze przyjeżdżałyśmy w lecie, na wakacje. Elżusia suszyła w sadzie. Bierzemy go do pokoju, ciągnij!
Dość był ciężki, ale we dwie dałyśmy mu radę. Zwlokłyśmy go po schodach do mojego pokoju i zagłębiłam w nim ręce z wielkim zapałem i bez zwłoki. Krystyna poświęciła się, wróciła na strych i kawałkami zniosła całe stosy papierów z tamtego większego kufra, z wyraźną przyjemnością zmieniając moją sypialnię w składnicę makulatury.
Z wielką chciwością dorwałyśmy się do korespondencji przodków, którzy nigdy w życiu nie wyrzucili chyba ani jednego papierka. Objawiła się nam cała historia dwóch rodzin, Dębskich i Przyleskich, oraz pełny wachlarz znajomości prababek i pradziadków. Prawie zapomniałam, po co to wszystko czytam, tak zachwyciły mnie owe szczegóły z dawnych lat.