Straszliwy mezalians świeżutkiego hrabiego Dębskiego, dziadka pra- i tak dalej -babki Klementyny, popełniony z córką kupca gdańskiego i angielskiej lordówny, multimilionerką, zapełniał prawie pół kufra i rozweselił nas obie zgoła do wypęku. Zaraza na indyki i rolada z bażantów przemieszane tam były z dramatycznymi chwilami powstania styczniowego. Dziękczynna epistoła Kacperskiego-powstańca do babci-kupcówny, opiewająca jego nieomal śmierć kliniczną i powrót do życia dzięki nadludzkim wysiłkom jaśnie panienki Klementyny wyjaśniła nam wreszcie dokładnie przyczyny również nadludzkiej miłości Kacperskich do naszej rodziny. Listy Klementyny do babci zawiadamiały o awansach wicehrabiego de Noirmont, później zaś o zaręczynach i ślubie, pełen humoru list syna, ojca Klementyny, przyznawał wicehrabiemu dużą ilość zalet, zarazem rzeczowo omawiając kwestie finansowe i potwierdzając napływ apanaży z Londynu.
– Ejże, pradziadek był elegant – zauważyłam żywo. – Kamizelka haftowana za dwie gwineje. W tamtych czasach? Czymże ją wyhaftowali, do licha, perłami? Fircyk! W tym wieku…?
– Znowu mi wiek – skrytykowała Krystyna, która co jak co, ale liczyć umiała. – Czterdzieści osiem lat, młody człowiek! Ty się odczep od tamtych czasów, diamentu jeszcze nie mieli…
– Mieli, Marietta wpadła pod samochód wcześniej. Tego, chciałam powiedzieć pod karetę. Czekaj, to piękne! Margrabina de Mercier miała na balu suknię z morelowego atłasu z wstawionymi falbanami z koronki alencon w kolorze słoniowej kości. Interesujące zestawienie. A do tego garnitur z rubinów, no, czyja wiem… może to i wypadło efektownie…
– Uspokoisz się czy nie? Studia historyczne sobie przeprowadzisz kiedy indziej, szukaj późniejszych!
Z wysiłkiem oderwałam się od opisu fety imieninowej, na której ta głupia Eleonora uczyniła afront hrabinie Potockiej i kto to teraz będzie odkręcał, a trzeba koniecznie, inaczej bowiem hrabina Potocka nie dopuści do upragnionego mariażu. Poodkładałam na bok wieści o złamanej osi w nowej karecie i okropnej kompromitacji młodej pani Imielskiej, która w katastrofie pokazała całe kolano i chyba zamknie się w klasztorze, o skandalu z nadziewanym prosięciem, które w chwili podania na stół okazało się zaśmiardnięte, o rozmaitych waporach, wzdęciach i kłopotach ze służbą i tysiącznych innych dyrdymałach, postanawiając przeczytać to później, na spokojnie. Jeden list wetknęłam Krystynie.
– Ziółka – powiadomiłam ją krótko.
– Cholera – mruknęła, ale, przejrzawszy epistołę, schowała ją starannie.
Opróżniłam wreszcie kuferek, nie znalazłszy w nim ani jednego słowa na temat diamentu. Krystyna zaczynała już grzebać w potężnych stosach, pochodzących z większego kufra.
– O, ty, Joaśka, popatrz! – ożywiła się. – Tu są wreszcie listy Kacperskich! Od i do! No, nasze też… O, proszę! Późniejsze!
Z ciężkim westchnieniem przystąpiłam do pracy, ale zanim dokopałam się czegokolwiek interesującego, wkroczyła Elżusia.
– Ja tam nic nie mówię – rzekła energicznie. – Z obiadem się nie pchałam, ale kolację to już zjecie! Tu nie przyniosę, chyba że chcecie jeść z podłogi, więc na dół proszę. O mój Boże, ileż tego…! Naprawdę tak się to wszystko uchowało na strychu?
– Naprawdę – zapewniła Krystyna. – Elżusia jest genialna, dopiero teraz widzę, że zgłodniałam jak dzikie zwierzę. Dobra, idziemy!
Poszłyśmy. Posiłek się przeciągnął. Dzięki temu do pożądanych tekstów dotarłyśmy dopiero po północy. Kryśka trafiła na nie pierwsza, bo ja utkwiłam nad dokumentem, historycznie rzecz biorąc, wprost cudownym.
– Jest! – wrzasnęła szeptem, machając mi przed nosem rozłożoną kartką. – Antoinette! Nareszcie coś o niej!
– Czekaj! – odpędziłam ją niecierpliwie. – Tu jest, popatrz, jakby pamiętnik Floriana Kacperskiego. Spisuje, rany boskie, istne cudo, opowieści starej klucznicy, jak to młody hrabia de Noirmont długów narobił i na wojnę do Indii pojechał, a te długi płaciła jego siostra, margrabina d'Elbecue, całe korowody z tym były…
Wydarła mi z rąk elegancki brulion w sztywnych okładkach i podetknęła swoją kartkę.
– O margrabinie już wiemy i nie rozpraszaj się teraz! Marcin pisze do rodziców z Calais! Pannę Justynę goni, a przy pannie Antoinette go zastopowało, tu, z tej kupy to wzięłam, może będzie więcej!
– To nie rozwalaj kupy, idiotko, rozkopałaś połowę! Zabierz nogi!
– I okręć dookoła szyi, co? Taka wygimnastykowana to ja nie jestem. No, czytaj prędzej!
Przeciwnie, czytałam wolniej, bo właśnie wiedzy o pannie Antoinette poszukiwałyśmy z takim wysiłkiem. Istotnie, w tym akurat stosie tkwiła właściwa korespondencja, i to, ku naszemu zdumieniu, dwustronna.
– To się nazywa szacunek dla słowa pisanego – powiedziała uroczyście Krystyna. – Popatrz, ten Marcin dostawał listy w Calais, w Noirmont, w Paryżu i wszystko pieczołowicie zachował, przywożąc potem do Polski. Same przecież nie przyszły?
Potwierdziłam jej pogląd.
– Obaj bracia przywieźli wszystko. Ten pamiętnik Floriana… Jestem pewna, że znajdziemy także listy do niego od rodziny… o, tu jest odpowiedź na któryś, siostra pisze.
– Matko jedyna, co za znaczki…! I ja na to wcześniej nie trafiłam…!!!
– Trafiłaś teraz. Później się nimi zajmiesz. Teraz czytaj!
Po dwóch godzinach udało nam się ułożyć korespondencję w porządku chronologicznym. Od skromnych i rzeczowych wzmianek o pannie Antoinette Marcin stopniowo przeszedł do zachwytów i pochwał, metą zaś tej drogi był komunikat o zamierzonym ślubie i rzewna prośba o błogosławieństwo rodziców. Równolegle biegły listy Floriana, pełne troski, że jego brat zwariował. Sprawę rozstrzygnęła panna Justyna, stwierdzająca stanowczo wysoką jakość panny Antoinette i w pełni popierająca zamierzony mariaż. W odwrotną stronę leciały odpowiedzi rodziny, pisane przeważnie przez siostry, wykształcone do tego stopnia, że prawie nie robiły błędów ortograficznych i okazywały subtelne poczucie humoru. W listach Marcina z naciskiem eksponowana była gospodarność narzeczonej, która potrafiła zadbać nawet o taki drobiazg jak poduszeczka do igieł. Poduszeczka do igieł urosła w końcu do rozmiarów symbolu, dziewczyny natrząsały się z niej delikatnie, pisząc między innymi:
„…jak już zechcesz, drogi braciszku, coś uszyć, będziesz miał jak znalazł”…
W liście Floriana natomiast, pisanym, kiedy już Marcin przywiózł młodą małżonkę do Noirmont, znalazło się takie zdanie:
„…a już o poduszkę do igieł to się tak trzęsie, jakby była ze złota”…
– Co za cholera z tą poduszką do igieł…? – mruknęłam podejrzliwie.
– Widocznie niczego mniejszego w posagu nie miała – wysunęła supozycję Krystyna. – Duperela pilnuje, to większe zgoła boską czcią otacza.
– Może i – zgodziłam się. – Czekaj, bo wedle naszych dedukcji diament powinna już w tym czasie posiadać. Ciekawe gdzie, przy sobie czy, na przykład, zostawiła w Calais…
– Myślę, że raczej przy sobie i stąd ta troska o przedmioty…
– Albo nie! – przerwałam w nagłym natchnieniu. – To znaczy, tak, owszem, ale wiesz, co mi na myśl przychodzi? On mógł tkwić w tym cholernym sakwojażyku eks-narzeczonego, a ona, zajęta Marcinem, nawet tam nie zajrzała. Nie wiedziała, że go ma. Nie darmo Heaston lata za podniszczoną pederastką!
– Ma to swój sens – przyznała Krystyna po krótkim zastanowieniu. – Może zajrzała dopiero w chwili, kiedy się przenosiła do Polski i na wszelki wypadek ukryła znalezisko. Potem schowała go gdzieś tu i przed śmiercią nie zdążyła o nim powiedzieć.