Odłożyłam bryłę, która znów zaczęła lśnić na środku stolika.
– No dobrze, zejdźmy z tej drogi do ciężkiego kalectwa. To co robimy?
– Nic – zadecydowała Krystyna stanowczo. – Przyglądamy się. W życiu więcej czegoś takiego nie zobaczysz, trzeba napaść… czy napasać…?… oczy widokiem. Z chwili na chwilę on mi się wydaje piękniejszy i nawet nie będę mrugać, żeby nic nie stracić…
Siedziałyśmy przy stole, popijając wino i wpatrując się w roziskrzony diament. Coraz trudniej było oderwać od niego wzrok. Od czasu do czasu to jedna, to druga z nas wyciągała rękę, żeby go pomacać.
– Ejże, a kluczyk? – spytała nagle Krystyna z wyraźnym oburzeniem.
Zdziwiłam się.
– Jaki kluczyk?
– Kłódeczka, ściśle biorąc. Ta z sepecika. Miałyśmy odrzynać co popadnie i co?
Zdziwiłam się bardziej.
– I tego odrzynania tak ci brakuje? Proszę bardzo, możesz oderżnąć cokolwiek byle gdzie, nie widzę przeszkód.
– Idiotka. Mnie się tu coś nie zgadza, wyszło nieprawidłowo. Taka kłódeczka z kluczykiem powinna coś znaczyć i do czegoś służyć. Zamknięta kasetka, a diament w środku, na przykład. Po cholerę w takim razie ten cymbał nosił przy sobie kłódeczkę i po cholerę Antosia tak ją starannie przechowała?
– Tego nie zgadnę do końca życia – powiedziałam po długim namyśle. – Z diamentem, jak widać, nie miało to nic wspólnego i całe szczęście, że w ogóle o kłódeczce z kluczykiem zapomniałam, bo kto wie czy nie zaczęłybyśmy rzeczywiście odrzynać wszystkich skobli zewsząd. Tak właśnie wyglądają mylące poszlaki. Może w ogóle ten cały sakwojażyk był na to zamykany i on go właśnie otworzył, bo sięgał ręką, a kłódeczkę schował do środka, żeby jej nie zgubić. Najprostsze wyjaśnienie.
– Jednak czuję niedosyt. Rzeczywistość nie spełniła swego zadania.
– Mało ci jeszcze? – spytałam ze zgorszeniem, wskazując stół. – Moim zdaniem, pobiła własne rekordy daleko na wyrost. Opanuj wymagania, bo będzie jak ze złotą rybką.
– No dobrze. Może masz trochę racji… Siedziałyśmy nadal, wpatrzone w kamień, płonący żywym ogniem i niemożliwy do uwierzenia…
Obudziwszy się koło południa, usilnie zaczęłam się zastanawiać nad wydarzeniami ubiegłej nocy. Jezus Mario, zdaje się, że znalazłyśmy wreszcie ten cholerny diament…? Czy możliwe, żeby to było prawdą? Może się po prostu upiłam, chociaż nie, pół butelki wina, nawet na głodno, nie spowoduje chyba przerwy w życiorysie…? Znalazłyśmy go zatem, gapiłyśmy się na niego prawie do wschodu słońca, okazał się cudownie piękny, możemy pogapić się dłużej, do zachodu… Gdzie on jest? No właśnie, gdzie on jest…? Nie został przecież na środku stolika, gdzieś go ukryłyśmy. Która z nas, Krystyna czy ja…? I gdzie?! Pomysły miałyśmy rozmaite, to sobie mogłam przypomnieć, przez chwilę nawet nawzajem wyrywałyśmy go sobie z ręki, na czym w końcu stanęło…?
Usiadłam na łóżku, opuściłam nogi na podłogę i podparłam dłońmi brodę. Diabli nadali, gdzie mogłyśmy utknąć tę roziskrzoną zarazę? Proponowałam szufladkę sekretarzyka, ale nie miała klucza, Krystyna wymyśliła wazonik do kwiatków, nie mieścił się w nim, bo wazonik był mały. Pod poduszką…? U niej czy u mnie…?
Pomacałam pod poduszką, uniosłam i zajrzałam, diamentu nie było, nie zsunął się na dół, bo nic mnie nie gniotło. Zmiłuj się Panie, czy teraz zaczniemy szukać go na nowo…?!
W drzwiach do mojego pokoju pojawiła się nagle moja siostra, rozczochrana i w szlafroku.
– Ty, gdzie on jest? – spytała z wyraźnym niepokojem. – Co myśmy z nim zrobiły?
– No właśnie, jak widzisz, siedzę i myślę – odparłam, nie zmieniając pozycji. – Pod moją poduszką nie…
– Pod moją też nie. Słuchaj, czy nie wspominałaś o żłobie w oborze?
– Wspominać, wspominałam, ale do obory nie poszłam. Zdaje się, że w ogóle nigdzie nie wychodziłyśmy…?
– Owszem, do łazienki. Ale nigdzie dalej. Chyba że poszłaś do obory, jak już spałam…?
– A on został u mnie?
– No pewnie, że u ciebie, losowałyśmy…
Przypomniało mi się, oczywiście, losowałyśmy, która z nas ma go strzec, i padło na mnie. Ale Krystyna również wybierała miejsce, a co do obory…
Podniosłam się z łóżka, włożyłam szlafrok i zeszłam na dół. Elżusię znalazłam w kuchni, ucieszyła się bardzo, że wreszcie zjemy śniadanie.
– Kto dzisiaj doił krowy? – spytałam bez wstępów.
– Ja. Jak zwykle. A co…?
– Czy jak Elżusia doiła, to myśmy już spały?
– Gdzie tam! I światło się paliło, i tupanie było słychać… A co…?
– A Elżusia była potem w oborze bez przerwy?
– No pewnie, że bez przerwy, nie daję rady inaczej. A co…?
– A czy ja tam przyszłam?
Elżusia zdumiała się tak, że czajnik omal nie wyleciał jej z rąk.
– A czy Joasia… nie, zaraz, która to? Krystyna…?
– Joanna.
– To Joasia sama nie wie, czy była w oborze? Nie była, od razu mogę powiedzieć. Żadnej z was nie było, a jak wróciłam, to wyście już spały. A co…?
– Nic – odparłam z ciężkim westchnieniem. – Kłócimy się o to, Kryśka mówi, że byłam, a mnie się wydaje, że nie.
– To i dobrze się Joasi wydaje, nie była. Chodźcie zaraz na śniadanie, jajecznicę z żółtym serkiem wam zrobię, tak jak lubicie.
– Tylko niedużo, bo zdaje się, że nie będziemy miały apetytu…
Wróciłam na górę, Krystyna siedziała na moim łóżku w identycznej pozycji, jak ja poprzednio, i rozmyślała intensywnie, ze zmarszczonym czołem.
– Przeszukałam już twoje walizki i sprawdziłam kieszenie we wszystkich łachach. Nigdzie go nie ma. Co, u diabła, mogłyśmy z nim zrobić?
– Obora odpada – powiedziałam prawie równocześnie. – Nie było mnie tam. Z czego wynika, że do szukania pozostaje nam ograniczona przestrzeń. Zaczynamy od razu?
– A jak? Takie rzeczy, których nie znajdzie się od razu, giną na zawsze. Nie zamierzam głupio ryzykować.
– Dobra, wobec tego sprawdzamy wszystko metodycznie.
Tym razem wiedziałyśmy przynajmniej dokładnie, jakiej wielkości jest poszukiwany przedmiot. Podzieliłyśmy pokój na metry kwadratowe i w ponurym milczeniu zaglądałyśmy wszędzie, gdzie mogły się zmieścić dwa jajka razem. Krzykiem z góry poprosiłyśmy Elżusię o drobne opóźnienie śniadanka. Darła się Krystyna, ja zaś mamrotałam pod nosem różne prognozy na tle głodowej śmierci, bo nie ma obawy, żadne pożywienie przez gardło nam nie przejdzie…
– Czy rękawiczkę też zgubiłaś? – spytała kąśliwie Kryśka, grzebiąca w mojej torebce, napotkanej w jej kwadracie. – Masz tylko jedną? Gdzie druga?
Oderwałam się od obmacywania wierzchu szafy, stojącej w moim metrze kwadratowym, i zlazłam z krzesła. Przez całe dwie sekundy przyglądałam się rękawiczce, po czym właściwy błysk we mnie nastąpił. Padłam na kolana i zza nogi tejże szafy wyciągnęłam dużą zamszową bułę. Rozciągliwą rękawiczkę, do której sama przed paru godzinami siłą wepchnęłam diament.
– Elżusiu!!! – wrzasnęła Krystyna ku dołowi w następnych dwóch sekundach. – Błagamy o podwójną jajecznicę!!! Ze stu jajek i dwóch kilo sera!!!
– Słuchaj, to jest niemożliwa rzecz – powiedziałam, ochłonąwszy ze strasznych emocji. – Nie możemy przeżywać takich stresów dzień po dniu. Co z tym gównem zrobić?
– Ładny on jednak – stwierdziła moja siostra, zaglądając do rękawiczki. – Skoro już padło na ciebie, włóż go tam, gdzie trzymasz na przykład paszport. Albo książeczkę czekową. Tego na ogół nie gubisz.