– U Kacperskich na strychu – powiedziała teraz. – Cały kufer tam stał, nie wiem skąd, bo nie wyobrażam sobie, żeby w czasach analfabetyzmu wieś uprawiała taką obfitą korespondencję…
– Ja wiem, skąd – przerwałam. – Mówiłam ci to sto razy, ale nie słuchałaś. To nie ich, to nasze rodzinne. Przyleskich.
– Skąd wiesz?
– Jędruś mi opowiadał. Jak nastała reforma rolna i zabierali Przylesie razem z pałacem… orientujesz się chyba, że Przylesie należało do naszych przodków…?
– Tyle wiem, owszem.
– Jego ojciec, niejaki Florek… To znaczy, to nie był ojciec, tylko wuj, a może cioteczny dziadek, nie jestem pewna, pogubiłam się trochę w pokoleniach i pokrewieństwach, w każdym razie adoptował go i robił za ojca. I ten ojciec, Florek, tuż przed upaństwowieniem zdążył zabrać z pałacu trochę różnych rzeczy. Obrazy, portrety głównie, srebra, porcelanę, jakieś drobiazgi i wszystkie papiery. Nie patrzył co ważne, a co nie, kupą wygarnął i ukrył na strychu u siebie, w Perzanowie. I to właśnie znalazłaś. Mów teraz dalej, bo już zgaduję, że tam było coś interesującego.
Kryśka kiwnęła głową kilka razy.
– Muszę ochłonąć i tyłek mnie rąbie. Mam nadzieję, że kość mi nie pękła. Ty, jak myślisz, jeżeli zadzwonimy, ta Petronela przyniesie nam wina?
– Trzeba będzie coś uczcić?
– Sama za chwilę ocenisz. To co, dzwonimy?
– Ryzyk-fizyk…
Nie Petronela, czyli francuska Pierette, tylko Gaston, lokaj, powłócząc nieco nogami, przyniósł nam wina z naszych własnych winnic. Było całkiem niezłe. Przyzwyczajone do obsługiwania się samodzielnie, tak rzadko zawracałyśmy głowę wiekowej służbie, że nasze życzenia uważano wręcz za rozrywkę. Może i rzeczywiście nudziło im się okropnie.
– Wypijmy zdrowie tego Florka – zaproponowała Krystyna, unosząc kieliszek.
– Z przyjemnością. A potem ci chyba naprawdę przyłożę, bo już tracę do ciebie cierpliwość. Powiesz wreszcie, co cię rzuciło, czy mam się poważnie zdenerwować?
– Już mówię, ale boję się, że dopiero jak opowiem, to cię szlag trafi. Tak jak mnie. Otóż słuchaj, tam był list… może dwa, ale jeden na pewno. Była w nim mowa o jakiejś historii z diamentem. Wyglądało to nawet sensacyjnie, kryminał jakiś, ale nie skojarzyłam. Rozumiesz, do głowy mi nie przyszło, że to może dotyczyć mnie. Co mnie to w ogóle obchodziło, ty masz pojęcie, jaki znaczek był na tym? Pierwsza Polska cięta, nie ząbkowana!
Owszem, to mogłam zrozumieć. Po utajnionych studiach wiedziałam, co znaczy pierwsza Polska, cięta.
– Dlatego zostawiłam całość – ciągnęła Krystyna. – Kopertę razem z listem, z szacunku dla skarbu. I zabij mnie, szczegółów nie pamiętam, ochapia mi się tylko, diament, słuchaj, a może to korespondowało z tym tutaj i mogło coś wyjaśnić…?
– Zabić cię chyba trzeba – zaopiniowałam ze wstrętem. – Może chociaż pamiętasz, od kogo był ten list?
– Głupia jesteś czy co? Skąd…?
– O mój Boże, i to ma być moja siostra…! Gdzie to masz? Mam nadzieję, że nie przepadło?
– No coś ty? Nic z mojej kolekcji dotychczas nie sprzedałam, co uważam za cud. Dopiero ostatnio przeleciało mi przez głowę… Ale na szczęście nie zdążyłam.
Podparłam się łokciem, syknęłam boleśnie, wypiłam wino i ostrożnie podniosłam się, z wysiłkiem odpychając krzesło.
– To teraz telefonik, rezerwacja, wsiadasz w samolocik, zawiozę cię, i zaraz wracasz, Z listem. Z dwoma, jeśli jest ich tyle. Jazda!
– Dlaczego ja?
– A kto? Duch Święty? To nie jest gołąb pocztowy!
– A ty co? Od macochy?
– Nie widziałam, żebyś się w łeb rąbnęła, nie wiem, od czego zgłupiałaś! Ja mam gmerać w twoich rzeczach?!!!
Opamiętała się nieco, chociaż, jak zwykle, protest na moje słowa gdzieś się w niej kołatał. Rzeczywiście, miałaby rzucić swoją świętość mnie na pożarcie…
– Mamy jeszcze dosyć pieniędzy? Starczy na te wojaże?
– W najgorszym wypadku notariusz nam pożyczy, lepiej od nas wie, ile mamy. Jak chce, niech sprawdza, że jedna czwarta roboty odwalona…
Postękała na tle biodra, z wysiłkiem stłumiła protest i obróciła tam i z powrotem w dwa dni. Boże, jakie piękne czasy nastały! Sama jeszcze pamiętam, że nie tak dawno trzeba było starać się o paszport na nowo i trwało to co najmniej sześć tygodni…
Czekając na jej powrót, zrobiłam sobie ferie. Łokieć mnie bolał. Dałam spokój ciężarom w bibliotece i przejrzałam biurko prababci. Znalazłam olbrzymią ilość rachunków, pokwitowań, zapisków gospodarskich, informację, że rok siedemdziesiąty drugi był najlepszy dla wina, które poszło za wyjątkową cenę, z Gastona wydoiłam informację, że trochę tego w piwnicach zostało, aż wreszcie trafiłam na jakieś notatki, chyba prywatne.
Dowód na nasze prawo własności – zapisała prababcia w małym notesiku. – Wiadomości od Florka. Dla pamięci od prababki Klementyny. Wszystko razem w sokołach.
Najpierw policzyłam sobie na palcach, kim była dla nas Klementyna, prababka naszej prababki. Tych prą wyszło mi strasznie dużo, przypominało to zera w naszych obecnych kombinacjach finansowych, po wymianie. Pra-pra-pra-prababka. Przypomniałam sobie, że córką owej Klementyny była nasza pra-pra-prababka Dominika Przyleska, ta, którą po śmierci upaństwowili. Babka naszej babki Ludwiki, rzewnie przez nią wspominana. Obdarzyła spadkiem wnuczkę z pominięciem córki, dzięki czemu wszyscy przeżyli ostatnią wojnę i cudowne czasy po niej. Zaraz, kto był jej córką…? A, prawda, właśnie ta Justyna, matka prababci Karoliny, de domo Blackhill. Zatem pra-prababka Justyna musiała być żoną kapitana Blackhilla… nie, zaraz, opanujmy się, ów kapitan setnego roku chyba nie sięgnął, zatem żoną jego potomka…
Mniej więcej ustawiłam rodzinę chronologicznie i zreflektowałam się. Same kobiety, a gdzie dziadkowie? Zaczęłam sobie przypominać na nowo i wyszło mi, że pradziadek Filip, ostatni hrabia de Noirmont, mąż prababki Karoliny, był zarazem synem brata jej babki, a zatem jej ciotecznym wujem. Nie uwierzyłam samej sobie, sprawdziłam jeszcze raz, zapisałam to wszystko, zgadzało się. Małżeństwo w rodzinie, istny cud, że potomstwo nie okazało się zwyrodniałe, odbiłoby się na nas, mogłybyśmy mieć na przykład skrofuły albo wodogłowie…
Następnie zastanowiłam się, co u Boga Ojca jedynego prababcia miała na myśli, pisząc o sokołach?
W jakich sokołach, do diabła?! Sokoły kiedyś hodowano, polowano z nimi, tresowane były bez mała jak psy, taka sokolarnia, czy jak to nazwać, istniała pewnie w każdym zamku, tu też. Może jeszcze istnieje, bodaj szczątek, może coś w niej udawało się schować…?
Spróbowałam z Gastonem. Dowiedziałam się przy okazji, że kamerdynerem w zamku był przez długie lata jego dziadek, ale o sokolarni nie słyszał. Już za dziadka polowania z sokołami trochę podupadły, chociaż całkiem jeszcze z mody nie wyszły, ale hodowli chyba nigdy nie było. Psy tak, konie również, prawie do ostatnich czasów, ale sokoły…? Gdyby zależało mi na ptactwie, jest kurnik i gęsiarnia…
Dałam spokój sokołom, mogła to być przenośnia. Wróciłam do historii, która zawsze wydawała mi się interesująca, a tu, można powiedzieć, dotyczyła mnie osobiście. Wdałam się w rozpamiętywanie wszystkiego, co słyszałam od dzieciństwa, a teraz mogłam potwierdzić.
Brakowało mi konkretnych dat, które intrygowały mnie z pustej ciekawości i głowiłam się nad nimi aż do chwili, kiedy znalazłam kasetkę, rozmiarami zbliżoną do kufra, pełną dokumentów urzędowych. Znajdowały się tam akty urodzeń, chrztów, ślubów i zgonów, sięgające blisko czterystu lat wstecz. Okazało się, że mąż prababki, cioteczny wuj, był od niej starszy zaledwie o dziesięć lat, a martwiłam się, być może irracjonalnie, iż młoda dziewczyna poślubiła starego pryka. Nic podobnego, młodzieńca w sile wieku! Pra- i tak dalej -babka Klementyna urodziła się w Polsce jako hrabianka Dębska, ciekawe, o żadnych Dębskich słowa nie słyszałam, widocznie wymarli. No jasne, powstanie było, styczniowe… Emigracja. Nominacja wicehrabiego de Noirmont na kapitana jakiegoś regimentu w Indiach, czy to przypadkiem nie ten od upłynnienia pani de Blivet i zamiany jej na diament…? Daty pasują. Jakiś Rajmund de Noirmont, który zmarł 24 sierpnia 1572 roku w wieku lat dwudziestu sześciu, Jezus Mario, ależ to noc świętego Bartłomieja!