Выбрать главу

Julian May

Wielobarwny kraj

Drży we mnie moje serce i ogarnia mnie lęk śmiertelny.

Przychodzą na mnie strach i drżenie i przerażenie mną owłada.

I mówię sobie: gdybym miał skrzydła jak gołąb, to bym uleciał i spoczął — oto bym uszedł daleko, zamieszkał na pustyni.

Prędko bym wyszukał sobie schronienie od szalejącej wichury, od burzy.

Psalm 55, 5-9 (źródło: Biblia Tysiąclecia)

Dla najszlachetniejszego z nich wszystkich

Prolog

1

Wielki Statek ze straszliwym mozołem przebijał się do zwykłej przestrzeni. Był już bliski śmierci. Gdyby nie to, przeskok byłby tak szybki jak zawsze, a tysiąc silnych na jego pokładzie nie przeklinałoby i nie płakało w myślach z bólu. Byli pewni, że oto wpadają w pułapkę. W bezkresną szarą otchłań. W szarość i ból.

Statek dokonał największego wysiłku. Dzieląc cierpienia pasażerów, parł i przebijał się przez twardą strukturę powierzchni przestrzennych, aż na tle szarości zamigotała czerń. Statek i jego mieszkańcy poczuli, jak ich udręka zmienia się w harmonię niemal muzycznych, echowych wibracji, zanikających i wreszcie urwanych.

Znajdowali się w normalnej przestrzeni, wśród gwiazd.

Statek wynurzył się w stożku cienia rzucanego przez planetę. Odrętwiali pasażerowie długo patrzyli, nie rozumiejąc co widzą, na otoczkę różowej atmosfery i perłowe skrzydła korony słonecznej, otaczające aureolą czarny dysk planety. Lecz straszliwy pęd Statku poniósł ich jeszcze dalej; nagle ukazała się chromosfera i pomarańczowe flary skraju tarczy słonecznej, a następnie jego oślepiająca żółta kula.

Statek położył się do skrętu. W miarę jak zbliżali się do planety, widzieli przesuwającą się pod nimi jej dzienną półkulę. Była niebieska z białymi obłokami i pokrytymi śniegiem górami. Żółtobrunatne, czerwone i szarozielone kontynenty wskazywały ponad wszelką wątpliwość, że ten świat nadawał się do zamieszkania. Statek zdołał osiągnąć cel.

Thagdal zwrócił się ku niewysokiej kobiecie stojącej przy pulpicie kierunkowym. Brede o Dwóch Twarzach potrząsnęła głową. Na ekranie wskaźnika mocy widniały posępne fioletowe desenie świadczące o resztkach sił Statku, którymi doniósł ich do tej przystani. Znajdowali się całkowicie w mocy grawitacji systemu, niezdolni do lotu bezinercyjnego.

Thagdal przemówił myślą i głosem:

— Słuchajcie mnie, resztki kompanii bojowych! Nasz wierny pojazd ginie. Utrzymuje się przy życiu już tylko dzięki mechanice, a i ta nie na długo mu posłuży. Leżymy na kursie zderzenia czołowego i musimy statek opuścić, nim kadłub wejdzie w dolne warstwy atmosfery.

Umierający Statek wypełniły emanacje smutku, wściekłości i strachu. Na Thagdala zwaliły się pytania i wyrzuty, grożące zgnieceniem jego umysłu. Dotknął więc złotego kręgu ciasno obejmującego mu szyję, zmuszając tym wszystkich do milczenia.

— W imię Bogini, zaczekajcie! Odważyliśmy się na wielkie ryzyko mając wszystkie umysły zwrócone przeciw nam. Brede się niepokoi, czy to miejsce okaże się tak doskonałym schronieniem, jak mieliśmy nadzieję. Lecz ono w pełni nadaje się do zamieszkania i leży w odległej galaktyce, gdzie nikt nie ośmieli się nas poszukiwać. Jesteśmy bezpieczni. Nie musieliśmy nawet użyć Włóczni ani Miecza. Brede i nasz Statek dokonali wielkiego czynu, że nas tutaj doprowadzili. Chwała ich mocy!

Rozległ się pełen szacunku odzew. Lecz jego harmonię zakłóciła myśl złośliwa jak uszczypnięcie:

— Do diabła z hymnami pochwalnymi! Czy zdołamy tu przeżyć?

Thagdal zareagował ostro:

— Przeżyjemy, jeśli Litościwa Tana zechce, a nawet znajdziemy radość, która tak długo nas omijała. Ale nie dzięki tobie, Pallolu! Potomku cienia! Odwieczny wrogu! Rwaczu rozejmów! Odpowiesz przede mną natychmiast, gdy minie bezpośrednie zagrożenie!

Trochę ordynarnej wrogości zawirowało w poparciu dla Pallola, lecz jej ostrze było stępione głuchym brzmieniem umysłów wywołanym odprężeniem po straszliwym bólu. W rzeczywistości nikt więcej nie chciał się teraz wdawać poważnie w walkę. Tylko niepohamowany Pallol był do niej tak skory, jak zawsze.

Brede Oblubienica Statku łagodnie powstrzymała grożący wybuchem rzezi spór.

— Ten Wielobarwny Kraj, mój Królu, będzie dobrym dla nas miejscem. Ty zaś, Pallolu Jednooki, nie musisz się bać. Sondowałam już tę planetę, oczywiście wstępnie, i nie natrafiłam na sprzeciw mentalny. Dominująca tu forma życia pozostaje w stanie niemej niewinności i nie może nam zagrozić przez ponad sześć milionów obiegów planetarnych. Ale jej plazma zarodkowa wskazuje jednoznacznie, że istoty te są podatne na wychowywanie i zdolne służyć. Okazując cierpliwość i polegając na wyspecjalizowanej pracy z pewnością tu wyżyjemy. A teraz wyjdźmy stąd, jeszcze przez chwilę utrzymując nasz Rozejm. Niech nikt nie mówi o zemście ani o nieufności do mego umiłowanego Małżonka.

— Słusznie, Wiedząca Pani! — napłynęły słowa i myśli pozostałych. (Wszyscy dysydenci skryli się już głęboko. )

— Czekają na nas małe latacze — powiedział Thagdal. — Skoro więc opuszczamy Statek, niech wszystkie umysły oddadzą mu honory.

Ciężkim krokiem zszedł z mostku kapitańskiego. Z jego złotych włosów i brody ciągle jeszcze leciały trzeszczące iskry z powodu zdławionej furii, białe szaty zamiatały matowiejący już metaloid pokładu. Eadone, Dionket i Mayvar Twórca Królów podążali już za nim z umysłami złączonymi w Pieśni, pieszcząc palcami na pożegnanie szybko stygnące ściany, które kiedyś wibrowały dobroczynną potęgą. Z wolna w różnych pomieszczeniach Statku dołączali się do hymnu pozostali, aż ogarnął komunią niemal wszystkich.

Latacze wypadły w przestrzeń wokół umierającego Statku. Przeszło czterdzieści ptakopodobnych maszyn przeszło atmosferę jak gorejące strzały, zahamowało gwałtownie i rozwinęło skrzydła. Jeden wyszedł na czoło, reszta uformowała za nim majestatyczny pochód. Leciały w stronę największego kontynentu oczekując wyliczonego już momentu zderzenia. Nadlatywały z południa nad najbardziej charakterystyczną formacją geologiczną planety — wielkim, prawie suchym basenem morskim połyskującym solnymi dolinami podobnie jak nieregularna blizna w zachodniej części największego obszaru lądowego. Od północy Puste Morze zamykał ośnieżony łańcuch górski. Latacze przeleciały nad nim i zawisły w oczekiwaniu nad doliną wielkiej, płynącej na wschód rzeki.

Statek wszedł w atmosferę kursem z zachodu; pozostawił za sobą płonący ślad ablacji. Leciał lotem koszącym wywołując potworną falę ciśnienia spopielającą roślinność i przeobrażającą nawet strukturę minerałów na ziemi. Powłoka Statku wybuchła; deszcz zielonych i brązowych kulek stopionego szkła spadł na wschodnią część wyżyny. Rzeka zawrzała w łożysku i wyparowała.

Nastąpiło zderzenie: wybuch światła, wybuch ciepła i wybuch gromu. Ponad dwa miliardy ton materii lecącej z szybkością dwudziestu dwóch kilometrów na sekundę zadało planecie ciężką ranę. Skały podłoża przeobraziły się, substancja Statku spłonęła niemal doszczętnie. Prawie sto kilometrów sześciennych skorupy ziemskiej wybuchło; cząstki popiołów wzniosły się czarnym słupem aż do stratosfery, gdzie wiatry rozniosły je nad większą częścią planety.

Astroblema miała prawie trzydzieści kilometrów średnicy, choć była niezbyt głęboka. Zwaliły się na nią huragany wywołane wzburzeniem atmosfery nad płonącym kraterem. Małe latacze nie bacząc na błotne orkany krążyły nad nią uroczyście przez wiele dni, czekając, aż deszcze wygaszą ognie na ziemi; potem odleciały na długo. Gdy spełniły zaś swe zadanie, powróciły do grobowca Statku i tu spoczęły na tysiąc lat.