Выбрать главу

- A cóż to babciu, co ci potrzeba? - zapytał filozof.

Lecz starucha lazła prosto na niego z rozpostartymi rękami.

"He, he, - pomyślał filozof. - Nie tak prędko gołąbeczko! Za staraś." Odsunął się trochę dalej, ale starucha, bez skrępowania, znowu do niego podeszła.

- Słuchaj no babciu! - powiedział filozof, - teraz jest post, a ja jestem takim człowiekiem, że nawet za tysiąc złotych nie złamię postu.

Jednak starucha rozczapierzyła ręce i usiłowała go złapać, nadal nie odzywając się ani słowem.

Filozofowi zrobiło się nieswojo, szczególnie kiedy zauważył, że jej oczy zajarzyły się jakimś dziwnym blaskiem.

- Babciu! Co ty? Idź sobie, idź sobie z Bogiem! - krzyknął.

Lecz starucha nie wyrzekła ni słowa, tylko ciągle łowiła go ramionami.

Skoczył na równe nogi, z zamiarem ucieczki, jednak babina stanęła w drzwiach, wlepiła w niego błyszczące ślepia i znowu zaczęła się do niego podkradać.

Filozof chciał odepchnąć ją rękami, ale ze zdziwieniem zauważył, że jego ręce nie mogły się unieść, nogi nie poruszały się; ze strachem poczuł, że także głos nie wydobywał mu się z ust: słowa bez dźwięku błądziły na wargach. Słyszał tylko jak biło mu serce; ujrzał jak starucha podeszła do niego, złożyła mu ręce, ugięła kark, ze zwinnością kotki wskoczyła na plecy, uderzyła go miotłą w bok a on, wierzgając jak koń, poniósł ją na swoich barkach. To wszystko stało się tak szybko, że filozof ledwie zdążył się opamiętać i złapał obiema rękami za kolana, chcąc zatrzymać nogi; lecz one ku wielkiemu jego zdumieniu dźwigały się wbrew woli i wykonywały podskoki szybciej od czerkieskiego rumaka. Kiedy już minęli chutor i przed nimi otwarł się głęboki parów, a z boku rozciągnął się czarny jak węgiel las, wtedy tylko mruknął do siebie: "Aha, tak, to wiedźma". Odwrócony sierp księżyca świecił na niebie. Drżący, północny blask, jak przejrzysta zasłona, delikatnie opadał i ścielił się na ziemi. Lasy, łąki, niebo, doliny - wszystko to, zdawało się, jakby spało z otwartymi oczami. Żeby choć wiatr się zerwał gdziekolwiek. W chłodzie nocy unosiła się jakaś ciepła wilgoć. Cienie drzew i krzewów, jak komety, ostrymi klinami cięły łagodnie wznoszącą się równinę. Taka była noc, kiedy filozof Choma Brutus galopował z niesamowitym jeźdźcem na grzbiecie. Odczuwał jakieś męczące, nieprzyjemne a jednocześnie słodkie uczucie, ściskające jego serce. Opuścił głowę w dół i widział, że trawa, będąca tuż u jego stóp, zdawało się, rosła głęboko i daleko, i że ponad nią znajdowała się przejrzysta jak górskie źródło woda, a trawa wydawała się dnem jakiegoś świetlistego, przezroczystego do samej głębiny morza; przynajmniej widział wyraźnie, jak odbijał się w nim, razem z siedzącą na jego plecach staruchą. Widział, jak zamiast miesiąca świeciło tam jakieś słońce; słyszał, jak dźwięczały, skłaniając swoje główki, modre dzwonki. Zobaczył, jak zza kępy turzycy wypływała rusałka, mignęły mu jej plecy i noga, wyrazista, prężna, cała zbudowana z blasku i drżenia. Obróciła się ku niemu - i oto jej lico z oczami świetlistymi, olśniewającymi, przenikliwymi, ze śpiewem wdzierającym się w duszę, już przybliżało się ku niemu, już było na powierzchni, i zadrżawszy perlistym śmiechem, oddalało się, i oto, przewróciła się na plecy, a obłoczne jej piersi , matowe jak marmur nie pokryty glazurą, prześwitywały przed słońcem krawędziami swojej białej, elastyczno-delikatnej okrągłości. Woda w postaci maleńkich pęcherzyków, jak koraliki, obsypała je. Cała drży i śmieje się w wodnej toni... Widzi to, czy nie widzi? Czy to jawa, czy może mu się śni? A tam co? Wiatr, czy muzyka: dzwoni, dzwoni i wpija się, i ściska, i wraża się w duszę jakimś nieznośnym trelem...

"Cóż to jest?" - rozmyślał filozof Choma Brutus, spoglądając w dół, w szalonym pędzie. Pot lał się z niego strumieniami. Ogarniało go diabelsko słodkie uczucie, odczuwał jakąś przeszywającą na wskroś, jakąś dręcząco-straszliwą rozkosz. Często zdawało mu się jakoby nie miał już w ogóle serca i ze strachem chwytał się ręką za pierś.

Do reszty wyczerpany i zagubiony, zaczął przypominać sobie wszystkie, jakie tylko znał, modlitwy. Odmawiał po kolei wszystkie zaklęcia przeciw duchom - i naraz poczuł orzeźwienie; poczuł, że zwolnił kroku, a wiedźma jakby trochę słabiej trzymała się na jego grzbiecie. Gęsta trawa dotykała go i już nie dostrzegał w niej niczego niezwykłego. Błyszczący sierp księżyca świecił na niebie.