Выбрать главу

– Dokładnie mu się przyjrzałaś, co? – spytała Iv i głupawo się uśmiechnęła. – Czyżby miłość od pierwszego wejrzenia?

– No, co ty?! Ja… Siedzę z nim na historii sztuki – powiedziałam szybko.

– Taak, jasne – odpowiedziała, przeciągając słowa. – To Max Stone. Jest metalowcem.

– To akurat wiem – odpowiedziałam i przewróciłam oczami.

– Jest od nas starszy. Ma siedemnaście lat.

– To dlaczego siedzi ze mną na historii sztuki? – spytałam, nie rozumiejąc. – Nie zdał?

– Nie, to nie tak. Historia sztuki jest łączona, bo, bądźmy szczerzy, profesor w kółko mówi o tym samym. Tak samo zajęcia na basenie. O właśnie, kiedy masz basen?

– W piątek na trzeciej i czwartej godzinie.

– To tak jak ja! – ucieszyła się Iv. – Pewnie nie wiesz, że razem z nami zajęcia na basenie ma też Max i jego pokręceni kumple.

– Aha, nie wiedziałam – starałam się, by zabrzmiało to obojętnie.

Jeszcze go więc zobaczę. Chociaż… właściwie nie wiem, czemu tak się nim interesuję. Przecież był w zasadzie nieuprzejmy, nie odpowiedział na moje „cześć”. Jednak z drugiej strony… spodobał mu się mój pierścionek. Ale bądźmy szczerzy: to wcale dobrze o nim nie świadczy, bo ja mam porąbany gust. Normalna dziewczyna, taka jak Ivette, nosi różowe sweterki i eleganckie, delikatne kolczyki. Natomiast ja ubieram się przeważnie na czarno i lubię duże kolczyki, takie w stylu indyjskim. Zresztą, ku zgrozie wszystkich babć i ciotek, bardzo lubię czarny kolor. Po prostu do wszystkiego mi pasuje! No i zupełnie nie cierpię różowego! Jest prawie tak obrzydliwy jak… kurczak z rożna. Ohyda.

A ten Max… Nie można o nim powiedzieć, żeby nie był przystojny. Ma długie jasne włosy, wycieniowane tak, że otaczają mu twarz i opadają lekko na ramiona, zgrabny, prosty nos i niesamowite, zielone oczy. Przy źrenicy są koloru trawy, a potem stopniowo ciemnieją, aż do czarnej obwódki tęczówki. Trochę przypomina Aleksa Banda, wokalistę mojego ukochanego zespołu The Calling, ale jest przystojniejszy i nosi inny kolczyk. Ma w uchu taki srebrny kieł. To wygląda super! Zaraz, zaraz! O czym ja mówię?! No dobra, jest przystojny, ale i tak nie zwraca na mnie uwagi. Więc po co mam strzępić sobie język?

Reszta lekcji minęła spokojnie. Nie spotkałam więcej Maksa, nawet na korytarzu. Natomiast poznałam kolejne uroki bycia nowym.

Właśnie wyjmowałam swoje książki z szafki, gdy podeszła do mnie taka jedna w towarzystwie przyjaciółki i zaczepnie rzuciła:

– Przyjechałaś z Nowego Jorku?

– Tak – odpowiedziałam, niczego jeszcze nie przeczuwając.

– Umarł ci ktoś w rodzinie, że ubierasz się jak metal, czy po prostu wszyscy w tym Nowym Jorku nie mają gustu? – spytała przesłodzonym głosem.

No nie. Wkurzyłam się. Jak ona śmie obrażać moje ukochane miasto?!

– Nie – odpowiedziałam równie słodko. – To mój własny styl. Ale podejrzewam, że w Wolftown (słowo „Wolftown” wypowiedziałam tak, jakbym je wypluła – nie mogłam się powstrzymać) nie znacie czegoś takiego jak własny styl. Tylko wszyscy beznadziejnie klonujecie się nawzajem.

Mówiąc to, spojrzałam z politowaniem na ich identyczne różowe sweterki i prawie takie same minispódniczki z zakładkami. Swoją drogą: co za bezguście!

Wściekła cheerleaderka zaczerwieniła się (co w połączeniu z krzykliwym różem sweterka dało niesamowity efekt) i syknęła do mnie:

– Jeszcze mnie popamiętasz, ty… ty… metalu! – I odeszła. No tak. Już pierwszego dnia narobiłam sobie wrogów. Ale przecież nie mogłam puścić jej tego płazem. Powinna wiedzieć, że nowojorczyków nie należy obrażać, bo potrafią się odegrać. A tak przy okazji: jak ona może sądzić, że „metal” to obraźliwe słowo. Chociaż… może w Wolftown panują inne normy. Podejrzewam, że zanim dobrze się z nimi wszystkimi zapoznam, to jeszcze nieraz komuś podpadnę.

Po ostatnich zajęciach, z biologii, na których siedziałam obok Iv, razem wyszłyśmy ze szkoły. Znowu wszyscy mnie obserwowali. I wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że nie mam jak wrócić do domu! Moi rodzice co prawda zawieźli mnie do szkoły, ale słowem nie wspomnieli, że po mnie wrócą. Raczej więc nie mogłam na nich liczyć. Ależ mam świetną rodzinkę, prawda? Poczułam, że wpadam w panikę.

– Czy jeździ tu szkolny autobus? – spytałam idącą obok mnie Ivette.

– Nie. A czemu pytasz?

– Nie mam jak wrócić do domu – odpowiedziałam i zaczęłam się zastanawiać, ile czasu zajęłoby mi dojście pieszo. Przy moim braku kondycji, to pewnie jakichś parę godzin…

– Podrzucę cię, mam samochód – zaproponowała Iv. – Chodźmy na parking.

– Dzięki. Ja nie mam nawet prawa jazdy – westchnęłam i powlokłam się za nią.

– Nie? – Iv spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

– W Nowym Jorku nie było mi potrzebne – wyjaśniłam.

– To jak dojeżdżałaś do szkoły i jak w ogóle się poruszałaś po mieście?

– Tam wszędzie można było dojechać metrem albo dojść pieszo – powiedziałam.

– Aha – mruknęła bez przekonania.

Dziwne, no nie? Czyżby nie słyszała o słynnym nowojorskim metrze? Coś podobnego…

Parking znajdował się tuż za szkołą. Był całkiem duży i dokładnie zastawiony samochodami. Przy ścianie budynku dostrzegłam stojak wypełniony rowerami, a obok parę… tak! motocykli!!!

– Czyje są te maszyny? – spytałam Ivette, przyglądając się im uważnie.

Zawsze chciałam mieć własny motocykl, ale rodzice prędzej daliby się pokroić, niżby mi na to pozwolili. Ech, ale pomarzyć zawsze można… Wyobrażacie sobie mnie na motorze? Ten wiatr we włosach, cichy szum silnika (nie rozumiem jak inni radzą sobie bez tłumików!) i pęd powietrza… ach…

Od razu rzuciła mi się w oczy jedna z maszyn: czarny suzuki ze srebrnymi strzałami po bokach. Miał dwa siedzenia i mały bagażnik z przodu, tuż za kierownicą. Piękny… Co ja bym dała, żeby mieć taki albo żeby chociaż raz móc się takim przejechać…

– A… to przeważnie metalowcy nimi jeżdżą i kilku sportowców też – powiedziała Ivette, prowadząc mnie do swojego samochodu.

Kiedy się przed nim zatrzymałyśmy, aż mnie zatkało.

Totalna masakra! To nie do uwierzenia, że ktoś może chcieć jeździć czymś takim… Różowym, wstrętnie, obrzydliwie różowym, tak różowym, że to aż kłuło w oczy!

Stałam tak i z otwartymi ustami gapiłam się na garbusa, nie mogąc zrozumieć, jak można jeździć samochodem pomalowanym na tak paskudnie jadowity kolor.

Nagle poczułam stuknięcie w ramię.

– O co chodzi? Nie wsiadasz? – spytała Iv i wyciągnęła z kieszeni kluczyki od auta. Z breloczkiem, takim… różowym pomponikiem.

– A, tak – ocknęłam się i usiadłam na miejscu pasażera.

O matko, w co ja się wpakowałam??? To przecież prawdziwe piekło. Najokrutniej różowe piekło na świecie.

Byłam wstrząśnięta, ale próbowałam zachowywać się swobodnie, ze względu na Iv. Przez pierwszych parę minut zastanawiałam się, czy nikt mnie nie widział, ale potem przypomniałam sobie, że przecież nikogo tu nie znam, więc było mi już wszystko jedno. Postanowiłam też kategorycznie, że do szkoły będę jeździć rowerem. Tak! Rower to bardzo dobry pomysł. Zwłaszcza że mój jest srebrno-czarny, więc w żadnym przypadku nie przypomina pojazdu lalki Barbie. To znaczy Iv.

Taak, to było straszne przeżycie. Nadal nie mogę się z tego otrząsnąć. Jak pomyślę o tym… kolorze, to aż mną wstrząsa. Po prostu koszmar…

2.

Rodzice bardzo się ucieszyli, że tak szybko znalazłam sobie w nowej szkole przyjaciółkę. O zajściu z cheerleaderką im nie powiedziałam, jeszcze by się zaczęli martwić, że nie potrafię się przystosować i okazuję agresję w stosunku do obcych… Tak mniej więcej brzmiałby tekst mojego taty, a nie chciałam dawać mu okazji do przemówień. I gdyby tylko Ivette nie jeździła takim wściekle różowym samochodem, czułabym się naprawdę szczęśliwa…