Jego praprabykun zdawał się przebywać we wnętrzu Rukka-Ggrla.
— Idź — rzekła keratynowa figurka — noś rogi wysoko, nie zapomnij nienawiści. Strzeż się przyjaźni z Synami Freyra.
Uwaga owa była bez znaczenia dla Hrr-Brahla Yprta. Nawet nie próbował wyobrazić sobie innego niż nienawiść uczucia do odwiecznych wrogów. Ci w uwięzi nie zawsze są mądrzejsi od tych w śródpowietrzu.
Keratynowy wizerunek ojca był większy od praprabykuna, ponieważ ojciec później pogrążył się w uwięzi. Złożył synowi pokłon i przemówił, malując w synowskich szlejach rozmaite obrazy.
Hrr-Anggl Hhrot pokazał swemu synowi obraz, który młody kzahhn jedynie w części rozumiał. Człowiek nie zrozumiałby nic a nic. A przecież był to obraz znanego wszechświata, tak jak wyobrażała go sobie rasa ancipitów, obraz, który w wielkiej mierze warunkował ich stosunek do życia.
Jakiś ruchliwy organ pulsowała wigorem, wzdymając się i kurcząc. Każda z jego części przypominała trochę ludzką mocno zaciśniętą pięść. Łączyła je wzajemna zależność i dzieliły barwy. Szara pięść przedstawiała znajomy świat, oślepiająco biała — Bataliksę, czarna w cętki — Freyra. Kiedy Freyr puchł, kurczyły się pozostałe części; kiedy rosła Bataliksa, rósł z nią świat.
Ruchliwy organ tonął w oparach. Wśród oparów połyskiwały złote nitki oktaw śródpowietrznych. Oktawy śródpowietrzne wiły się jakby pierzchając przed Freyrem, niemniej jednak oplotły go miejscami. Freyrowa pięść wyciągnęła czarne szpony, ściągając oktawy śródpowietrzne bliżej świata. Burzyła się, rosła.
Obrazy te były znajome młodemu kzahhnowi i miały mu dodać pewności siebie przed wymarszem. Czytał w nich również przestrogę, że oktawy śródpowietrzne, czyli drogi wyprawy, gmatwają się coraz bardziej i że doskonały zmysł kierunku jego rasy ulegnie zakłóceniu. Będą wędrować powoli, przez wiele kanonów śródpowietrznych, czyli lat.
Hrr-Brahl Yprt podziękował keratynowej figurce niskim, gardłowym pomrukiem. Hrr-Anggl Hhrot odsłonił dalsze sceny. Otaczała je aura rzeczy starodawnych. Zostały zaczerpnięte z niezapomnianej krynicy mądrości, z heroicznych wieków, gdy Freyr się nie liczył. Na potwierdzenie tych obrazów wyszły podobne anielskim zastępy keratynowych przodków.
Hrr-Anggl Hhrot pokazywał, co się stanie, kiedy troisty organ przeżyje tyle prawie kanonów, ile bykun liczy palców i racic. Czarno cętkowany Freyr schowa się z wolna i zniknie za plecami Bataliksy. Będzie tak znikał przez dwadzieścia kanonów pod rząd. Taki to straszny paradoks: mimo że rośnie, Freyrowa pięść będzie znikała za malejącą Bataliksą. Dwadzieścia zniknięć wyznaczało początek okrutnej pory dominacji Freyra. Po dwudziestym zniknięciu komponenty ludów ancipitalnych ulegną potędze Synów Freyra. Tak brzmiało ostrzeżenie — ale kryła się w nim nadzieja.
Głupawi Synowie przerażą się zniknięć Freyra, swego sojusznika. Trzecie zniknięcie porazi ich najbardziej. Oto pora uderzenia na nich, oto pora, w której trzeba stanąć pod miastem, gdzie poległ wielki kzahhn Hrr-Tryhk Hrast. Oto pora odwetu. Pora pożogi i krwi. Nie zapomnij. Bądź mężny. Noś rogi wysoko. Zaczęła się wojna.
Hrr-Brahl Yprt zachowywał się tak, jak gdyby strumień mądrości spływał nań po raz pierwszy. A spływał wiele razy. Nigdy nie wysechł. Zastępował mu myśli. Cały jego komponent z przodkami w uwięzi odbierał te same wizje po wielekroć w minionych kwadrach. Wizje pochodziły z ich świata, ze śródpowietrza, od dawno umarłych. Były nieomylne. Wszelkie decyzje komponentu wynikały z takich strumieni mądrości pochodzących od keratynowych antenatów. Tych, co tworzyli przeszłość, było więcej niż żywych. Dawni bohaterowie żyli w bohaterskich czasach niemocy Freyra.
Młody kzahhn ocknął się ze swego momentu uwięzi. Otaczające go zastępy drgnęły, trzepnęły uszami. Nad nimi wisiały nieruchomo ich ptaki. Ponownie zagrał dysonansowy róg i kukiełkowe wizerunki powędrowały z powrotem do czeluści naturalnej fortecy. Czas było ruszać. Hrr-Brahl Yprt wskoczył na wysoki zad Rukka-Ggrla. Tym ruchem strącił Zzhrrka, swego białego kraka. Zzhrrk zatoczył w powietrzu koło i powrócił na ramię Hrr-Brahla Yprta. Wiele fagorów w hordzie miało własne kraki. Chrapliwy głos kraka pieścił fagorze ucho. Dziób kraczy oczyszczał fagorze futro z pasożytujących w nim kleszczy.
Ów kleszcz, stworzenie nie rzucające się w oczy, stanowił kluczowe ogniwo w złożonej strukturze ekologicznej tego świata — a zarazem skrytą więź pomiędzy śmiertelnymi wrogami.
W czasie gdy młody kzahhn był pogrążony w uwięziopodobnej rozmowie ze swymi przodkami, nad śnieżnym pejzażem zawisły sine chmury. Promienie światła odbijały się tam i z powrotem pomiędzy chmurami a ziemią. W rozproszonej, nie spolaryzowanej iluminacji, w której nie padał żaden cień, a żywe istoty stawały się widmami, ludzie potraciliby głowy. Nie było horyzontu. Sama perłowa szarość. Wszechobecne zabielenie nic nie znaczyło dla armii ancipitów, mającej oktawy śródpowietrzne za drogowskazy. Teraz, po zakończonym obrzędzie rozmowy, piesza służba przywiodła przez żywioł bieli cztery źrebce kaidawa. Pojedyncze garby zwierząt ledwo były umięśnione, ich szorstka sierść jeszcze pstrokata. Na każdym źrebcu siedziała na oklep jedna z czterech fild kzahhna. We włosy na głowie każda miała wpięte orle pióro lub blady kwiatek skalny. Ten kwartet młodych krasawic został wybrany przez komponent do towarzyszenia kzahhnowi Hrr-Brahl Yprtowi w wieloletniej krucjacie. Od lodowcowych szczytów na wschodzie ciągnął powiew czterdziestostopniowego mrozu, strosząc delikatny puch futer ancipitalnych panienek. Pod puszkiem znajdowała się gęsto zbita sierść fagorza, niemal nie przepuszczająca zimna, chyba że nasiąknięta wodą.
Powiew rozgonił pokrywę chmur. Jakby otworzył okiennicę, przywracając znajome kształty światu. Ukazały się zastępy fagorów, za nimi pionowe ściany Hhryggta oraz cztery fildy — wszystko blade z początku i widmowe. Biel opadła jak mgła. W przodzie widać było posępne przełęcze, wiodące dwanaście tysięcy metrów w dół, w kierunku miejsca przeznaczenia.
Rozwinięto sztandar Hrastyprtu. Młody kzahhn dał znak wyciągniętą ręką, wskazując naprzód. Wbił rogowe racice w boki Rukka-Ggrla. Kaidaw zadarł rogaty łeb i ruszył z kopyta po kruchym firnie. Armia fagorza też ruszyła z wolna owym nienaturalnym, posuwistym krokiem. Łupek zgrzytał, lód dzwonił. Kraki szybowały wysoko w prądach wstępujących. Zaczęła się krucjata. Jak przepowiedziały wizerunki przodków, spełnić się miała w porze, kiedy Freyr po raz trzeci zniknie za Bataliksą. Wówczas armia kzahhna uderzy na Synów Freyra zamieszkujących dalekie, przeklęte miasto, w którym zabity został szlachetny prabykun Hrr-Brahla Yprta. Ten dawny wielki kzahhn został zmuszony do skoku ze szczytu wieży na spotkanie śmierci. Pomsta była w drodze: miasto zniknie z powierzchni ziemi. Może i nie dziwota, że maleńki Laintal Ay zapłakał u kolan matki.
Rok za rokiem posuwała się krucjata. Mieszkańcy Oldorando pozostawali nieświadomi owej odległej nemesis. Dresyl nie był już tak energicznym przywódcą jak niegdyś. Coraz częściej nie wysuwał nosa z miasta, za to wtykał go w organizacyjne drobiazgi przedsięwzięć, które szły gładko, dopóki się w nie nie wtrącił. W łowach zastępowali ojca synowie. Wisząca w powietrzu zmiana podminowała wszystkich. Młodzi ludzie chcieli uciekać z wyrobniczych cechów do łowiectwa i traperstwa. Młodzi zaś łowcy źle się prowadzili. Dresyl miał obecnie w swej drużynie pewnego łowcę, który zmajstrował nieślubną córkę żonie starszego mężczyzny. Takie obyczaje stawały się nagminne i rodziły bójki.