Łupieżczy szwadron liczył trzydziestu jeden jeźdźców. Uderzyli o wschodzie Bataliksy, kiedy waniiańczycy przebywali z dala od swych jaskiń, zajęci połowem ryb. Mustangi z łatwością pokonały otaczające osadę fosy i stromy wał za nimi i runęły na bezbronnych ludzi niosąc jeźdźców, którzy wydawali dzikie okrzyki i kłuli włóczniami.
W dwie godziny było po Waniian. Mężczyźni wybici do nogi, kobiety zgwałcone. Spalono chaty, podłożono ogień w jaskiniach, zburzono groble regulacyjne sztucznych stawów. Na zgliszczach urządzono ucztę na cześć zwycięstwa, żłopiąc mnóstwo miejscowego cienkusza. Aoz Roon palnął mowę wynosząc pod niebiosa swoich ludzi i ich wierzchowce. Ani jeden jeździec nie poległ, aczkolwiek waniiański miecz ranił śmiertelnie mustanga. Zwycięstwo przy wielkiej przewadze liczebnej nieprzyjaciela przyszło im tak łatwo dlatego, że widok jaskrawo odzianych wojowników wjeżdżających na jaskrawych rumakach wprawił mieszkańców osady w osłupienie. Z rozdziawionymi ustami czekali na śmiertelny cios.
Oszczędzono jedynie młodych i dzieci obojga płci. Na rozkaz zegnali oni cały żywy inwentarz i wyruszyli w kierunku Oldorando, pędząc swoje świnie, kozy i bydło. Pod strażą sześciu kawalerzystów wybranych do eskorty, cały dzień maszerowali drogą, którą Aoz Roon i jego triumfujący namiestnicy przebyli w godzinę. Waniian okrzyknięto wielką Wiktorią. Wezwano do dalszych podbojów. Aoz Roon mocniej ujął cugle władzy i ludność dowiedziała się, że podboje wymagają wyrzeczeń. Lord wygłosił do poddanych przemówienie na ten temat, kiedy powrócił ze swą kawalerią z innego zwycięskiego wypadu.
— Nigdy więcej nie zaznamy biedy — oznajmił. Stał wziąwszy się pod boki, na rozkraczonych nogach. Za nim niewolnik trzymał cugle Siwki.
— Oldorando będzie wielkim miastem, tak jak według legend wielki był Embruddock w zamierzchłych czasach. Jesteśmy teraz jak fagory. Każdy będzie drżał ze strachu przed nami, a my będziemy się bogacili.
Weźmiemy sobie więcej ziemi i więcej niewolników do jej uprawy. Niebawem najedziemy samo Borlien. Jest nas za mało, potrzebujemy więcej ludzi. Wy, kobiety, musicie rodzić swoim mężom więcej dzieci. Wkrótce, gdy wszystkie drogi staną przed nami otworem, dzieci będą przychodzić na świat w siodle.
Wskazał nieszczęsną gromadkę jeńców pod strażą Gojdży Hina, Myka i innych.
— Ci ludzie będą pracować dla nas, tak jak pracują dla nas mustangi. Ale przez jakiś czas wszyscy musimy pracować ze zdwojonym wysiłkiem i jeść mniej, aby się to wszystko ziściło. Nie chcę słyszeć żadnych narzekań. Tylko bohaterowie zasługują na wielkość, która wkrótce stanie się naszym udziałem.
Dathka podrapał się w udo i uniósłszy jedną brew popatrzył na Laintala Aya.
— Aleśmy piwa nawarzyli.
Laintala Aya porwał jednak entuzjazm. Bez względu na swój stosunek do Aoza Roona uważał, że starszy mężczyzna powiedział wiele słów prawdy. Zaiste nie było nic równie podniecającego, jak gnać na grzbiecie mustanga, w zespoleniu z żywym jak iskra zwierzęciem, czuć pęd powietrza na policzku i słyszeć dudnienie uciekającej spod kopyt ziemi. Nic tak cudownego nigdy nie wymyślono, z jednym wyjątkiem. Przygarnął do siebie Oyre.
— Słyszałaś, co mówił twój ojciec. Dokonałem wielkiej rzeczy, jednej z największych w historii. Oswoiłem mustangi. Tego właśnie chciałaś, prawda? Teraz musisz być moja.
Ale Oyre go odepchnęła.
— Śmierdzisz mustangami, jak mój ojciec. Od swojej choroby nigdy nie mówisz o niczym innym, tylko o tych głupich stworzeniach, przydatnych jedynie na skóry. Ojciec gada wciąż o Siwce, ty w kółko o Złotej. Zrób coś, żeby życie było lepsze, a nie gorsze. Nawet gdybym została twoją żoną, i tak byśmy się nie widywali, bo jeździsz gdzieś przez całe noce i dnie. Wy, mężczyźni, dostaliście bzika na punkcie mustangów.
Większość kobiet myślała tak jak Oyre. One ponosiły smutne konsekwencje musłangomanii, nie podzielając jej uciech. Zmuszone do pracy na polach, nie spędzały już mile sennych popołudni na zebraniach akademii. Jedna Shay Tal zainteresowała się bliżej tymi zwierzętami. Tabuny dzikich mustangów były teraz mniej liczne niż na początku. Poznawszy w końcu strach wywędrowały ku nowym pastwiskom na zachodzie i południu, aby uniknąć niewoli lub rzezi. Wtedy to Shay Tal wpadła na pomysł hodowli zarodowej, poprzez stanowienie klaczy. W sąsiedztwie piramidy króla Dennissa założyła stadninę, w której niebawem zaczęły się rodzić źrebaki. Otrzymała rasę domowych i łagodnych zwierząt, łatwych w szkoleniu do najprzeróżniejszych robót. Jednej z najlepszych klaczy nadała imię Wierna. Wszystkimi źrebakami opiekowała się bardzo troskliwie, lecz najwięcej serca okazywała Wiernej. Wiedziała, że teraz trzyma jakby na postronku swoją szansę opuszczenia Oldorando i dotarcia do dalekiego Sibornalu.
XI. ODCHODZI SHAY TAL
W słońcu i w deszczu rozrosło się Oldorando. Zanim zapracowani mieszkańcy zdali sobie z tego sprawę, przeszło rzekę Voral, przeskoczyło jej bagniste dopływy na północy, rozciągnęło się po corrale na stepie i brassimipowe zagony wśród niewysokich pagórków. Stanęły kolejne mosty. Już nie tak heroiczne jak pierwszy. Cechy na nowo odkryły sztukę tarcia bali, pojawili się cieśle — zarówno spośród ludzi wolnych, jak niewolników — dla których łuki, połączenia i przyczółki niewiele miały tajemnic.
Za mostami założono i ogrodzono pola uprawne, pobudowano chlewnie dla świń i kojce dla gęsi. Trzeba było na gwałt zwiększyć produkcję żywności, aby wykarmić rosnące pogłowie udomowionych musłangów i niewolników niezbędnych do uprawy dodatkowych pól. Wokół i wśród pól wzniesiono przy starych uliczkach Embruddocku nowe wieże mieszkalne dla niewolników i ich dozorców. Wieże stawiano metodą opracowaną w akademii, z glinianych cegieł w miejsce kamienia i wznosząc je tylko na dwa piętra zamiast pięciu. Co jakiś czas ulewne deszcze rozmywały ich mury. Oldorandczycy nie przejęli się tym zbytnio, skoro w nowych murach mieszkali sami niewolnicy. Za to przejęli się tym niewolnicy i udowodnili, że można zabezpieczyć i zachować lepianki w nienaruszonym stanie nawet podczas największej nawałnicy, stosując nawisowe strzechy ze słomy po skoszonych łanach zbóż. Dalej niż pola i nowe wieże biegły jedynie szlaki patrolowe kawalerii Aoza Roona. Oldorando było nie tylko miastem, lecz i obozem warownym. Nikt nie wszedł ani nie wyszedł stąd bez pozwolenia, z wyjątkiem dzielnicy handlowej, powstającej na południowych przedmieściach, potocznie zwanej Pauk.
Na każdego dumnego wojownika dosiadającego grzbietu wierzchowca sześć ludzkich grzbietów musiało się zginać przy pracy w polu. Ale plon zbierano dobry. Po długim odpoczynku ziemia rodziła obficie. Wieża Prasta w zimnych czasach była składem najpierw soli, później bełtelu; teraz składowano w niej zboże. Na klepisku pod wieżą kobiety z niewolnikami pracowicie oczyszczały olbrzymią górę ziarna z plew. Niewolnicy szuflowali ziarno za pomocą drewnianych łopat, kobiety machały rozpiętymi na ramach skórami, odwiewając plewy. Gorąco było przy tej robocie. Skromność poszła w kąt. Kobiety, przynajmniej co młodsze, zrzuciły swoje szykowne kubraki i pracowały z gołymi piersiami.
Kurzyło się jak z komina. Drobny pył osiadał na spoconej skórze kobiet, pudrując twarze i przydając aksamitności ciałom. Wzbijał się w powietrze i wisiał nad tą sceną wyzłoconym w promieniach słonecznych obłokiem, zanim rozproszony nie opadł gdzieś indziej, tłumiąc kroki na schodach, smużąc liście.
Nadjechali Tanth Ein z Faralinem Ferdem, tuż za nimi Aoz Roon i Elin Tal, a dalej Dathka z gromadą młodszych łowców. Wracali z polowania, ubiwszy kilka jeleni. Przez chwilę nie schodzili z siodeł, z lubością podglądając zapracowane kobiety. Uwijające się wśród nich małżonki trzech namiestników puszczały mimo uszu żartobliwe zaczepki swoich panów. Wachlarze owiewały ziarno, mężczyźni pożądliwie wychylali się do przodu w siodłach, plewy i pył szybowały pod niebo jak cętki na słonecznym blasku.