Выбрать главу

Dzień trzeci. Wiele bym dał za zrozumienie tego, co przyszło mi dzisiaj ujrzeć. Oddaliłem się od rakiety na dobrych piętnaście węzłów, okolica jest tam znacznie suchsza, ale z pobliskiego trzęsawiska płyną tuż przy samej ziemi białawe pasma mgieł. Najpierw spotkałem kurdla–odyńca, który spał w niskim słońcu. Musiały go trapić złe sny, bo okropnie charczał, rzęził, a kiedy wzdychał, istny wicher buchający mu z wpółodemkniętej paszczy rozganiał mgielne opary. Fetor omal nie zwalił mnie z nóg, więc wykonałem manewr okrążenia i zaszedłem go od nawietrznej, by zrobić kilka zdjęć. Udałyby się doskonale, niestety przy zmianie filmów kasety wpadły mi do jamy pełnej wody i błota, śladów jego nóg, i nie zdobyłem się na danie nurka w ową lepką maź. Ten kurdel był istnym kolosem. Ujrzawszy go z dala, wziąłem go zrazu za jakiś statek wyrzucony przez burzę na brzeg, aż dostrzegłem, jak jego boki ruszają się przy oddychaniu. Z grzbietu zwisały mu złachmanione połacie liniejącej skóry. Brakowało mu dużej części ogona. Potem w przewodniku znalazłem opis takich sztuk, co tracą ogon, bo go same napoczynają. Zazwyczaj sędziwy i przez to porządnie już tknięty sklerozą, taki kurdel zowie się kaudyperdą. Jak się wrychle przekonałem, staruch był zamieszkany. Fotografowałem go z różnych stron i nagrywałem jego przezsenne stękania, aż zgłodniawszy spożyłem nieco suchego prowiantu, który wziąłem ze sobą. Robiło się już ciemno, gdy we wciąż ziejącej paszczy zajaśniały ogniki. A więc jednak kurdle zioną ogniem, pomyślałem, sądząc, że to samozapłon, lecz były to ślepe latarki idących jedna za drugą znanych mi już z widzenia istot. Te jednak nosiły się nieco inaczej niż dostrzeżone w poprzednim dniu. Miały trójkątne, chociaż obmiękłe z przemoczenia kapelusze a la pieróg, a ich fraczki przepasane były skośnie szarfami różnej barwy. Błyszczało coś na nich, może ordery czy medale, lecz z każdą chwilą robiło się ciemniej i choć użyłem lornety polowej, nie mogłem z mego ukrycia zidentyfikować tych obiektów. Tym razem wysypało się ich z kurdla bardzo wielu, może dwustu. Na moich oczach poszli ku sobie biegiem jakby w ataku, lecz nie bili się, a jedynie włazili na siebie, w podskokach i wygibach. Wyglądało to na popis akrobatycznej zręczności, gdyż utworzyły się cztery ośrodki tego włażenia, cztery słupy wczepionych w siebie drgały z wysiłku opodal śpiącego olbrzyma, a inni wciąż do nich doskakiwali i na chybcika darli się wzwyż jakby w zbiorowym szale, jakby chcieli w pospólnym obłędzie zbudować z siebie drabinę do chmur, żywą wieżę Babel, aż ze szczytów tych czterech cielesnych kolumn jęli sobie przerzucać łuki splecionymi rękami i nogami i zatchnęło mnie, bo zrozumiałem, co właściwie robią. Z własnych ciał utworzyli podobiznę kurdla! Nie było to jednak żadne szaleństwo, a jeśli nawet, tkwiła w nim metoda, ponieważ jeden większy, w kołpaku z pióropuszem, cały obwieszony szarfami i odznaczeniami, wydawał przez lejkowaty megafon okrzyki, najwyraźniej dyrygując ich pracowitą, wczepicielską wspinaczką. Przypomniałem sobie, com wyczytał w najstarszych relacjach ekspedycyjnych biblioteki MSZ, sądziłem więc, że ten pseudokurdel ruszy z miejsca, chociaż zarazem wiedziałem, że to niemożliwe fizycznie. Tymczasem wzeszedł księżyc, a choć nie byłem mu chętny, bo przywodził na myśl dawny blamaż, teraz wielce mi pomógł swym blaskiem. Był w pełni i przez nocną lornetę przepatrywałem pseudokurdla poty, aż się przekonałem, że w jego budowie panuje szczególny ład. Człakowie, tworzący nogi, mieli pojedyncze, dość wąskie szarfy nieokreślonej ciemnawej barwy — myślę, że po prostu były zabrudzone. Ci nad nimi natomiast mieli szarfy szersze i jaśniejsze, bodaj żółte lub jasnopomarańczowe, a leżący na wierzchu jako łopatki i grzbiet byli przepasani, każdy na krzyż, wstęgami błyszczącymi, jakby przetykało je srebrne przędziwo. Zresztą cała ta żywa budowla nie mogła długo ustać, bo zwłaszcza nogi i brzuch coraz wyraźniej dygotały z wysiłku, lecz ich dowódca czy dyrygent, otoczony niewielką świtą, wydawał wciąż władcze okrzyki, aż na jego znak pojawili się trębacze i przy dźwiękach surm buchnęła zdławiona, lecz wyraźna pieśń. Efekt był tyleż niesamowity co silny, i wciąż zachodziłem w głowę, po co oni to właściwie robią — czy chodzi o rodzaj cyrkowego popisu, o ceremonię państwową, defiladę na miejscu czy wreszcie jakiś rytualny obrządek typu religijnego? Lecz oczywiście mogło to być równie dobrze coś jeszcze innego, na co nie mamy nazwy. Od czasu do czasu któryś z aktorów odpadał od pseudocielska i chyłkiem na czworakach umykał w mroki, jakby wielce zawstydzony czy przerażony mimowolnym odstępstwem. Trwało to pół godziny, a może nawet nieco dłużej, aż śpiący kurdel zaczął się powoli budzić. Wtedy poczwórna piramida rozsypała się w okamgnieniu, setki ciał rozturlały się na wsze strony, zagrały trąbki i czterema kolumnami pognali gęsiego ku ziewającemu gigantowi, aby przy skaczących ognikach ślepych latarek zniknąć w jego paszczy. Chmura zasłoniła księżyc i już ledwie co widząc zdołałem skonstatować, że miastodont powoli wstaje najpierw na tylne, potem na przednie nogi, i rusza majestatycznie. W brzuchu tak mu burczało i grzmiało, jakby miał niestrawność. Wracałem do rakiety po ciemku, pełen zadziwienia, bo to się mówi, że wszystko już było pod słońcem, że nie ma niepojętych zjawisk, skoro prawa Natury są uniwersalne, ale dlaczego oni najpierw wyleźli z tego wstrętnego starucha, a potem wleźli na powrót? Czemu ich krocie tak się trudziły, żeby się chwilowo przemienić w kurdla? Co to było? Chuć? Chęć? Mus? Biomy? Wiara? Adaptacja? Racja stanu? Dryf genetyczny? Policyjny rozkaz? Głowa mi pękała, przede wszystkim z ciekawości. W przewodniku nie było o czymś takim ani słowa, bo jest autorstwa fachowców, którzy zaprzeczają istnieniu miastochodów jako kurdli zarazem żywych i zamieszkanych. Zresztą pojąłem już na dobre, że winienem przede wszystkim zdać się na własne oczy i uszy, a nie na przywiezioną literaturę.

Dzień szósty. Zanotuję lakonicznie, co dziś obserwowałem. A) zderzenie dwu miastodontów; z jednego wypadła bodaj cała rodzina ze sparaliżowanym dziadziusiem; B) napaść czterech maluchów na wielgusa; zmusiły go bodnięciami w słabiznę do haniebnej ucieczki; po drodze dostał torsji i wydał małego kurdelka, który zaraz wytarzał się w bajorze, bryknął, fiknął i uciekł wesoło do lasu, więc wyglądało to na sojuszniczo–ratowniczą pomoc niesioną przez malców połkniętemu; C) padlinę na spacerze. To ostatnie zjawisko wymaga dokładniejszego zreferowania. Zlany siódmym potem przedzierałem się przez badylaste trzciny w komyszach między dwoma pasmami połogich wzgórz, gdy na tle nieba, na szczycie jednego ź tych łysych pagórów, dostrzegłem sylwetkę kurdla. Nie zwrócił mej szczególnej uwagi, nie robił bowiem nic poza tym, że szedł, mniej więcej w tym samym kierunku co ja, lecz w odległości dobrej mili. Tłukąc się zresztą z trzcinami, które zaczepiały o chlebak, aparat tlenowy, futerały z kasetami i kamerę, nie zajmowałem się owym samotnym kolosem, myśląc raczej ó wydobyciu się na jakieś twardsze miejsce, bo wprost grzązłem w mule, wydającym fetor, który będzie mi się pewno już do końca życia kojarzył z tą tak wysoko jakoby rozwiniętą planetą, aż utraciwszy dech przystanąłem dla odsapki i wtedy dopiero daleko kroczący kurdel wydał mi się jakiś dziwny. Szedł nawet dość posuwiście, lecz inaczej niż wszystkie, które widziałem. Głowę na długiej szyi trzymał sztywno, jakby połknął kij, O raczej krzywą wieżę z Pizy, ogon wlókł się za nim bezwładnie niby przetrącony, a nogi stawiał szeroko i przy każdym kroku zataczał się, chwilami tak mocno, jakby miał runąć na bok i w ostatniej chwili chwytał na powrót równowagę, Pewno chory — toż one tu wszystkie pół życia spędzają na jazdach do rygi — pomyślałem i otarłszy pot z czoła ruszyłem dalej w trzciny, bo niezbyt daleko świtało ich rozrzedzenie. Teraz zerkałem już częściej w stronę kurdla i dlatego nie opuściłem ważnego momentu, gdy zatrzymał się, ale tak gwałtownie, że wszystkie cztery nogi mu się rozjechały, i zaczął robić pełny zwrot w tył, bardzo niezgrabnie, plącząc się we własnym ogonie, który zaiste tylko mu przeszkadzał niby kłoda rzucona pod nogi. Zawróciwszy, kurdel poszedł z powrotem dokładnie tą samą drogą, którą przykusztykał, a gdy na nierównościach gruntu potykał się, głowa mu skakała, jakby naprawdę zamiast elastycznego kręgosłupa miał w szyi jakiś dźwigar czy inny sztywny słup. Ależ ten jego ogon jest jak martwy, pomyślałem, czyżby uległ jakiemuś nieszczęśliwemu wypadkowi? Wyjąłem z futerału lornetkę i wziąłem olbrzyma na cel. Kołysał się idąc jak statek przy sporej bocznej fali, a między jego łopatkami, w szerokiej łysinie skóry, bo miał tam zupełnie wytartą sierść, ujrzałem coś kolorowo pasiastego i wyostrzywszy obraz, zamarłem ze zdumienia. Tam, na samym szczycie kurdlowego grzbietu, między olbrzymimi wręgami pracujących w marszu łopatek, spoczywało na leżakach kilka opalających się osób. Kiedy zaś wziąłem w pole widzenia głowę osobliwego kurdla, moje zdumienie przeszło w zgrozę, bo w szkłach pojawiła się częściowo wyzierająca spod przegniłej skóry czaszka; zamiast oczu miał nieszczęśnik czarne, ziejące jamy, a to, com uprzednio wziął za niedożarty kęs, gałąź liściastą czy brzózkę, zwisającą mu z zębów, było okropną resztką języka. Tak więc był to trup, niemniej poruszał się, i to w dość żwawym marszu; obserwowałem go długo, aż wiatr przywiał odeń miarowy odgłos i wnet rozpoznałem w nim bęben lub inny perkusyjny instrument. W kurdlu — bo gdzież by indziej? — grała orkiestra. Szedł w nogę z melodią, akcentowaną grzmotami bębna, oczywiście stłumionymi, boż dobywały się z głębin brzucha. Powróciwszy do bazy, usiadłem był przy kompocie brzoskwiniowym (zapas się już niestety kończył) rozważyć dalsze działania. Rakieta przestała się już zapadać, zagłębiona tylko w jednej trzeciej, więc mógłbym w zasadzie tkwić tu dalej, bo dzięki ochronnej barwie jest prawie niewidoczna, nie wydawało mi się wszakże, abym mógł wiele skorzystać na dalszym pobycie w tych ostępach. Zdecydowałem się tedy na jeszcze jeden rekonesans, z zamiarem zdobycia języka, nie żywiąc zresztą zbytnich nadziei na powodzenie, bo Kurdlandczycy w pojedynkę nigdzie się nie zjawiali i ani razu nie natknąłem się na watahę liczącą mniej niż trzydziestu, a z taką kupą wolałem nie wdawać się w żadne rozhowory, ostrzegany przez instynkt, że to się może dla mnie źle skończyć. Ponieważ jednak nie rezygnuje się pochopnie z projektów poznawczych, gdy za ich szansę przyszło zapłacić wiekami lodowego snu, istnej śmierci odwracalnej, zebrałem się w sobie i wyrychtowałem nocny osprzęt, czyli noktowizor, latarkę, większą ilość czekolady, termos z napitkiem, jako też tłumaczkę, model podług katalogu firmowego niezwykle poręczny, ale nie taki znów piórkowy, gdy trzeba się przebijać przez błotne chaszcze, bo ważył prawie osiem kilogramów. Był to jednak model „pierwszego kontaktu”, zawierający program coś osiemnastu dialektów górno— i dolnokurdlandzkich, więc jeśli w ogóle miałem ryzykować życiem i zdrowiem, taki był w sam raz. Nie wiem dobrze czemu, ale udałem się na północo–wschód, gdy wschodził Księżyc, tam zatem, gdzie spotkałem za dnia trupa maszerującego po łysogórze. Musiałem jednak zmylić drogę, choć pilnowałem azymutu, bo dostałem się w gąszcz, o którym powiedzieć umiem to tylko, że okropnie w nim śmierdziało, a gałęzie biły mnie po twarzy i gdyby nie maseczka tlenowa, osłaniająca oczy, musiałbyrn jak niepyszny zawrócić. Przebiłem się jednak w końcu przez ten matecznik i wlazłem na samotny jakiś kurhan, aby rozejrzeć się w świetle wielkiej pełni. Było cicho, po lewadach snuła się niska mgła, coś ćwierkało, jak owad, nie jak ptaszek, i tylko daleko, prawie pod czarnym horyzontem panował jakiś ruch. Więc do noktowizora — i jak już tutaj nieraz, najpierw zaskoczony, o potem w coraz większym popłochu, obserwowałem wyciągniętą w poprzek tych mokradeł długą linię kurdli idących wprost na mnie, tworzyły bowiem półksiężycowy front, a między nimi co i raz połyskiwały światełka, niesione najoczywiściej przez pieszych. Nie wiem czemu pomyślałem natychmiast, że to jakaś obława. Nie wziąłem się wcale do roztrząsania, czy była to obława na mnie, czy nie na mnie, boż subtelność tej różnicy nie miała znaczenia. Należało się ukryć, i to dobrze. Kurdle szły wprawdzie stępa, ale ich marsz równa się dobremu kłusowi człowieka. A najniebezpieczniejsi byli ci piesi ze światłami, bo równie zwrotni jak ja. Od najbliższych dzieliło mnie jakieś dwa tysiące kroków, może i mniej, wypadało więc podjąć błyskawiczną decyzję odwrotu lub wdać się w spotkanie o nieprzewidywalnych skutkach. Nie wiem czemu, ale szczególnie mroziło mię wspomnienie kurdlity siedzącego okrakiem na podwładnym z pieczęcią w garści. Ten właśnie obraz uskrzydlił me poruszenia. Tej nocy ustanowiłem prawdopodobnie rekord życiowy w biegu na przełaj z przeszkodami. Mierzyłem, gnając, przewracając się i znów zrywając na równe nogi, dokładnie na północ, bo tam kończyła się linia obławy i liczyłem na to, że uda mi się ją obejść wielkim łukiem, ażeby do świtu przepaść w trzcinach. To mi się na szczęście nie udało. Powiadam na szczęście z dwu powodów: najpierw, bodaj na pewno, nie zdążyłbym i znalazłbym się oskrzydlony w saku, a ponadto nie napotkałbym istoty, którą rad wspominam do dziś jako mego Piętaszka. Nie miałem pojęcia, że pędzę wprost na teren zaminowany i podryty starymi, walącymi się ziemiankami na zbutwiałych pniach i że to właśnie jest jedyna droga ratunku; astronautyka, jak zresztą sporo innych przedsięwzięć, wymaga prócz rozumu także łutu szczęścia. Po prostu dysząc jak parowóz cwałowałem ostatkiem sił, Wyrywając rozpaczliwie stopy spomiędzy jakichś krętych, oślizgłych korzeni, pewien, że jeśli zwichnę nogę, będzie raczej kiepsko, gdy wtem ziemia ustąpiła spode mnie i poleciałem z wysoka w czarną głąb, lecz mułowate błoto osłabiło impet upadku i prawie równocześnie zderzyłem się w egipskiej ciemnoś