Выбрать главу
go bodnięciami w słabiznę do haniebnej ucieczki; po drodze dostał torsji i wydał małego kurdelka, który zaraz wytarzał się w bajorze, bryknął, fiknął i uciekł wesoło do lasu, więc wyglądało to na sojuszniczo–ratowniczą pomoc niesioną przez malców połkniętemu; C) padlinę na spacerze. To ostatnie zjawisko wymaga dokładniejszego zreferowania. Zlany siódmym potem przedzierałem się przez badylaste trzciny w komyszach między dwoma pasmami połogich wzgórz, gdy na tle nieba, na szczycie jednego ź tych łysych pagórów, dostrzegłem sylwetkę kurdla. Nie zwrócił mej szczególnej uwagi, nie robił bowiem nic poza tym, że szedł, mniej więcej w tym samym kierunku co ja, lecz w odległości dobrej mili. Tłukąc się zresztą z trzcinami, które zaczepiały o chlebak, aparat tlenowy, futerały z kasetami i kamerę, nie zajmowałem się owym samotnym kolosem, myśląc raczej ó wydobyciu się na jakieś twardsze miejsce, bo wprost grzązłem w mule, wydającym fetor, który będzie mi się pewno już do końca życia kojarzył z tą tak wysoko jakoby rozwiniętą planetą, aż utraciwszy dech przystanąłem dla odsapki i wtedy dopiero daleko kroczący kurdel wydał mi się jakiś dziwny. Szedł nawet dość posuwiście, lecz inaczej niż wszystkie, które widziałem. Głowę na długiej szyi trzymał sztywno, jakby połknął kij, O raczej krzywą wieżę z Pizy, ogon wlókł się za nim bezwładnie niby przetrącony, a nogi stawiał szeroko i przy każdym kroku zataczał się, chwilami tak mocno, jakby miał runąć na bok i w ostatniej chwili chwytał na powrót równowagę, Pewno chory — toż one tu wszystkie pół życia spędzają na jazdach do rygi — pomyślałem i otarłszy pot z czoła ruszyłem dalej w trzciny, bo niezbyt daleko świtało ich rozrzedzenie. Teraz zerkałem już częściej w stronę kurdla i dlatego nie opuściłem ważnego momentu, gdy zatrzymał się, ale tak gwałtownie, że wszystkie cztery nogi mu się rozjechały, i zaczął robić pełny zwrot w tył, bardzo niezgrabnie, plącząc się we własnym ogonie, który zaiste tylko mu przeszkadzał niby kłoda rzucona pod nogi. Zawróciwszy, kurdel poszedł z powrotem dokładnie tą samą drogą, którą przykusztykał, a gdy na nierównościach gruntu potykał się, głowa mu skakała, jakby naprawdę zamiast elastycznego kręgosłupa miał w szyi jakiś dźwigar czy inny sztywny słup. Ależ ten jego ogon jest jak martwy, pomyślałem, czyżby uległ jakiemuś nieszczęśliwemu wypadkowi? Wyjąłem z futerału lornetkę i wziąłem olbrzyma na cel. Kołysał się idąc jak statek przy sporej bocznej fali, a między jego łopatkami, w szerokiej łysinie skóry, bo miał tam zupełnie wytartą sierść, ujrzałem coś kolorowo pasiastego i wyostrzywszy obraz, zamarłem ze zdumienia. Tam, na samym szczycie kurdlowego grzbietu, między olbrzymimi wręgami pracujących w marszu łopatek, spoczywało na leżakach kilka opalających się osób. Kiedy zaś wziąłem w pole widzenia głowę osobliwego kurdla, moje zdumienie przeszło w zgrozę, bo w szkłach pojawiła się częściowo wyzierająca spod przegniłej skóry czaszka; zamiast oczu miał nieszczęśnik czarne, ziejące jamy, a to, com uprzednio wziął za niedożarty kęs, gałąź liściastą czy brzózkę, zwisającą mu z zębów, było okropną resztką języka. Tak więc był to trup, niemniej poruszał się, i to w dość żwawym marszu; obserwowałem go długo, aż wiatr przywiał odeń miarowy odgłos i wnet rozpoznałem w nim bęben lub inny perkusyjny instrument. W kurdlu — bo gdzież by indziej? — grała orkiestra. Szedł w nogę z melodią, akcentowaną grzmotami bębna, oczywiście stłumionymi, boż dobywały się z głębin brzucha. Powróciwszy do bazy, usiadłem był przy kompocie brzoskwiniowym (zapas się już niestety kończył) rozważyć dalsze działania. Rakieta przestała się już zapadać, zagłębiona tylko w jednej trzeciej, więc mógłbym w zasadzie tkwić tu dalej, bo dzięki ochronnej barwie jest prawie niewidoczna, nie wydawało mi się wszakże, abym mógł wiele skorzystać na dalszym pobycie w tych ostępach. Zdecydowałem się tedy na jeszcze jeden rekonesans, z zamiarem zdobycia języka, nie żywiąc zresztą zbytnich nadziei na powodzenie, bo Kurdlandczycy w pojedynkę nigdzie się nie zjawiali i ani razu nie natknąłem się na watahę liczącą mniej niż trzydziestu, a z taką kupą wolałem nie wdawać się w żadne rozhowory, ostrzegany przez instynkt, że to się może dla mnie źle skończyć. Ponieważ jednak nie rezygnuje się pochopnie z projektów poznawczych, gdy za ich szansę przyszło zapłacić wiekami lodowego snu, istnej śmierci odwracalnej, zebrałem się w sobie i wyrychtowałem nocny osprzęt, czyli noktowizor, latarkę, większą ilość czekolady, termos z napitkiem, jako też tłumaczkę, model podług katalogu firmowego niezwykle poręczny, ale nie taki znów piórkowy, gdy trzeba się przebijać przez błotne chaszcze, bo ważył prawie osiem kilogramów. Był to jednak model „pierwszego kontaktu”, zawierający program coś osiemnastu dialektów górno— i dolnokurdlandzkich, więc jeśli w ogóle miałem ryzykować życiem i zdrowiem, taki był w sam raz. Nie wiem dobrze czemu, ale udałem się na północo–wschód, gdy wschodził Księżyc, tam zatem, gdzie spotkałem za dnia trupa maszerującego po łysogórze. Musiałem jednak zmylić drogę, choć pilnowałem azymutu, bo dostałem się w gąszcz, o którym powiedzieć umiem to tylko, że okropnie w nim śmierdziało, a gałęzie biły mnie po twarzy i gdyby nie maseczka tlenowa, osłaniająca oczy, musiałbyrn jak niepyszny zawrócić. Przebiłem się jednak w końcu przez ten matecznik i wlazłem na samotny jakiś kurhan, aby rozejrzeć się w świetle wielkiej pełni. Było cicho, po lewadach snuła się niska mgła, coś ćwierkało, jak owad, nie jak ptaszek, i tylko daleko, prawie pod czarnym horyzontem panował jakiś ruch. Więc do noktowizora — i jak już tutaj nieraz, najpierw zaskoczony, o potem w coraz większym popłochu, obserwowałem wyciągniętą w poprzek tych mokradeł długą linię kurdli idących wprost na mnie, tworzyły bowiem półksiężycowy front, a między nimi co i raz połyskiwały światełka, niesione najoczywiściej przez pieszych. Nie wiem czemu pomyślałem natychmiast, że to jakaś obława. Nie wziąłem się wcale do roztrząsania, czy była to obława na mnie, czy nie na mnie, boż subtelność tej różnicy nie miała znaczenia. Należało się ukryć, i to dobrze. Kurdle szły wprawdzie stępa, ale ich marsz równa się dobremu kłusowi człowieka. A najniebezpieczniejsi byli ci piesi ze światłami, bo równie zwrotni jak ja. Od najbliższych dzieliło mnie jakieś dwa tysiące kroków, może i mniej, wypadało więc podjąć błyskawiczną decyzję odwrotu lub wdać się w spotkanie o nieprzewidywalnych skutkach. Nie wiem czemu, ale szczególnie mroziło mię wspomnienie kurdlity siedzącego okrakiem na podwładnym z pieczęcią w garści. Ten właśnie obraz uskrzydlił me poruszenia. Tej nocy ustanowiłem prawdopodobnie rekord życiowy w biegu na przełaj z przeszkodami. Mierzyłem, gnając, przewracając się i znów zrywając na równe nogi, dokładnie na północ, bo tam kończyła się linia obławy i liczyłem na to, że uda mi się ją obejść wielkim łukiem, ażeby do świtu przepaść w trzcinach. To mi się na szczęście nie udało. Powiadam na szczęście z dwu powodów: najpierw, bodaj na pewno, nie zdążyłbym i znalazłbym się oskrzydlony w saku, a ponadto nie napotkałbym istoty, którą rad wspominam do dziś jako mego Piętaszka. Nie miałem pojęcia, że pędzę wprost na teren zaminowany i podryty starymi, walącymi się ziemiankami na zbutwiałych pniach i że to właśnie jest jedyna droga ratunku; astronautyka, jak zresztą sporo innych przedsięwzięć, wymaga prócz rozumu także łutu szczęścia. Po prostu dysząc jak parowóz cwałowałem ostatkiem sił, Wyrywając rozpaczliwie stopy spomiędzy jakichś krętych, oślizgłych korzeni, pewien, że jeśli zwichnę nogę, będzie raczej kiepsko, gdy wtem ziemia ustąpiła spode mnie i poleciałem z wysoka w czarną głąb, lecz mułowate błoto osłabiło impet upadku i prawie równocześnie zderzyłem się w egipskiej ciemności z jakimś stworzeniem, z istotą rozumną, z tubylcem, bo gdyśmy obaj wydali okrzyk zaskoczenia czy przestrachu, poczułem rękami przemoczony, ciężki, gruby drelich odzieży. To ci dopiero „pierwszy kontakt”! Anim ja go mógł dostrzec, ani on mnie. Odskoczyliśmy od siebie w przeciwne strony jak oparzeni. Pewno uciekłby zaraz i tyle bym go widział, a raczej zmacał, bo ukrywał się w tych podziemiach od dawna i znał je jak własną kieszeń, lecz mój wieloletni trening zrobił jednak swoje. Włączyłem tłumaczkę, i powiedziałem, a raczej wysapałem do mikrofonu: „Nie uciekaj, obca istoto, jestem twym przyjacielem, przybywam z daleka, lecz z przyjaznymi zamiarami i nie pragnę zrobić ci nic złego”. Mniej więcej coś w tym rodzaju zawołałem, bo z innogwiezdnym pochodzeniem nigdy nie należy wyjeżdżać; łatwo sobie wyobrazić, co spotkałoby wysoko rozwiniętego Luzanina, gdyby dostał się nocą na przykład do Iranu lub do Azji; gdyby tylko przesiedział się sześć miesięcy, mógłby to zwać zupełnie wyjątkowym szczęściem. Prawdę mówiąc nie liczyłem na korzystną reakcję tamtego i radosną niespodzianką był mi już jego nagły bezruch. — Kim jesteś — spytał ostrożnie. Powiedziałem, że jestem badaczem naukowym i że przybyłem tu, aby studiować życie kurdli. Nie od razu pozbył się podejrzliwości, w końcu jednak poszedł za mymi łagodnymi zachętami i obmacawszy mnie przekonał się, jaki dźwigam rynsztunek, a co dziwniejsze, zidentyfikował noktowizor, chociaż takiego modelu nie mógł znać, boż to był model japoński. Od słowa, do słowa, nie bez licznych nieporozumień dogadaliśmy się jednak i oto, co usłyszałem od nocnego towarzysza niedoli: Był obiecującym, młodym naukowcem kurdlandzkim, w zupełności oddanym Przewodniczącemu jako też idei państwochodu, toteż władze umożliwiły mu kontynuację studiów w Luzanii. Po każdym semestrze wracał do domu, to znaczy do swego kurdla. Niestety, za ostatnim powrotem wypadł z fazy i dostał piątaka w karkurze. Nie apelował, bo apelacja, będąc oznaką szczególnej krnąbrności skazanego, powoduje zwykle obostrzenie wyroku. Nic z tego nie zrozumiałem. Tłumaczka działała świetnie, lecz przekładała słowa, a nie stojące za nimi zjawiska społeczne. Siedzieliśmy obok siebie w czarnym mroku na pniu, zarosłym w mule, jedząc czekoladę, która przypadła mu do gustu. Zauważył, że coś podobnego jadł w Lulawit, mieście luzańskim, gdzie doktoryzował się z astrofizyki na uniwersytecie. Powoluśku, cierpliwie wyjaśnił mi, na czym polegała jego bieda. Prasa kurdlandzka dochodzi wprawdzie do Luzanii; ale „Głos Kurdla”, który czytał regularnie, milczy o wszystkim, co może deprymować, toteż nie dowiedział się, że jest już nowy Przewodniczący i że poprzedni wraz z trzema Najkurami — Najstarszymi nad Kurdlem — stanowi tak zwaną Bandę Czworga, czyli WYPS — Wyjątkowo Potworną Szajkę. Ledwie zdążył wydać na granicy zwykły okrzyk powitalny „Naj–Naj”, którym się sławi Najdroższych Najkurów, wymieniając we właściwej kolejności ich tytuły, odznaczenia i nazwiska, został zatrzymany. Tłumaczenia nie pomogły. Wiedział zresztą, że one nigdy nie pomagają. Dostał pięć lat Karnego Kurdla i uciekł z niego przed dwoma tygodniami. Karny Kurdel, z którego umknął dzięki nieuwadze strażników (bardzo się opuścili w służbie, mówił, wciąż im się chce brać kąpiele słoneczne na grzbiecie), to w samej rzeczy trup, zwłokochód, albo pyerdel, jak mówią więźniowie, którzy poruszają go wspólnym trudem niczym galerę. Tu mi zaświtało, że o czymś podobnym czytałem w archiwach MSZ. Nie pytałem jednak o nic, dając mu się wygadać. Jako umysł ścisły, a jeszcze kształcony w astrofizyce, przyjął wieść o mym ziemskim pochodzeniu całkiem rzeczowo. Słyszał zresztą o Ziemi i wiedział, że u nas nie ma żadnych kurdli, w związku z czym wyraził mi współczucie. Sądziłem zrazu, że mówi przez niego gorycz ironii, lecz powiedział to zupełnie serio. Ciekawa rzecz, nikomu nie miał za złe swego losu, ani wyroku, ani ciężkich robót, choć uskarżał się, że olej do smarowania stawów, i to niemal wszystek, strażnicy sprzedają na lewo, przez co grzbiet pęka przy poruszaniu tych potwornych gnatów, które na dobitkę piszczą i zgrzytają, że można zwariować. Co do nacjomobilizmu, nadal trwał przy nim twardo. Uważał jedynie, że przebywających za granicą stypendystów powinna przed powrotem informować jak należy własna ambasada, bo czyż nie szkoda lat marnowanych przez talenty w pyerdlu? Nikt nie powinien być narażony na bezwinne wypadnięcie z fazy! W Luzanii, zapewnił mnie, jest moc entuzjastów państwochodowości, zwłaszcza wśród studiującej młodzieży i ciała profesorskiego. Oni tam po prostu marnieją od powszechnego szczęścia.