Выбрать главу

Czekolada lub coś w tym rodzaju jest wprawdzie lepsza od byrrbyci (zupy na zgniłych mchach i porostach), lecz nie można brać żadnych zjawisk w izolacji od Całości. Zauważyłem ostrożnie, że gdyby ich „Głos Kurdla” podawał rzetelne wiadomości, nikt nie byłby narażony na to, co się z nim stało. Wzruszył ramionami. Nie widziałem tego, lecz poczułem, bośmy się przycisnęli do siebie na tym chropawym pniu, od przejmującego, wilgotnego chłodu nocy. Gdyby tak było, rzekł, to od rzemyczka do koziczka przyszłoby też pisać o luzańskich łakociach, a wtedy mając przewrócone w głowie, prosty lud ławą uciekłby z kurdli i co by się stało z ideą państwochodu? Niechby, dajmy na to, uciekł, zauważyłem, czy zrobiłaby się od tego dziura w niebie? Te moje słowa porządnie go dotknęły. Jakże, podniósł głos, półtora wieku prac ideowych, rustykalizacja i naturalizacja społeczeństwa miałyby pójść w jednej chwili na marne dlatego, bo gdzieś jest coś smaczniejszego od byrrbyci?

Chcąc go uspokoić, spytałem o obławę. Znów mówił równym, nieco smętnym głosem, a tłumaczka pospiesznie skrzeczała mi jego słowa do ucha. Ależ tak, wiedział o obławie, właśnie dlatego się tu schronił, był to dawny poligon polityczny, on sam przeszedł na nim szkolenie przed trzema laty, toteż znał go od podszewki. Znał przejście przez pola minowe, boż sam układał te miny. To, że nie wyleciałem w powietrze, nieco go dziwiło, lecz miał ważniejsze sprawy na głowie. Przegadaliśmy pół nocy. Obława minęła nas, kiedy zaszedł księżyc i zrobiło się cicho jak w grobie. Nazywałem niewidzialnego eks–karkurzystę Piętaszkiem, bo za nic nie umiałem wymówić jego imienia, choć przesylabizował mi je ze sześć razy. Cóż to zresztą miało za znaczenie? On mówił mi „panie Tobler”. Dlaczego Tobler? Dlatego, bo tej firmy była czekolada z orzechami, którą go poczęstowałeś, i wziął to za moje nazwisko. Tłumaczki zawsze mają największe problemy z imionami własnymi. Odniosłem wrażenie, że brał moje rzeczywiste nazwisko za określenie mego charakteru (niby że ścichapęk albo cicha woda). Nie brałem się zresztą do sprostowań, wolałem usłyszeć więcej o nacjomobilizmie. Jak można uprawiać astronomię w kurdlu? Nie można oczywiście, rzekł pobłażliwym tonem, lecz państwochód to przede wszystkim idea, wszelako samą ideą nie można żyć — potrzebne są konkrety na co dzień. W danym przypadku — kurdle. Zresztą życie w kurdlu to świetna szkoła kształcąca esprit de corps, ducha współpracy w ciężkich warunkach oraz perspektywy na przyszłość. Jakie? Ano, żeby opuścić kurdla i osiedlić się gdzieś pod Kikirix (albo może Rikkixix); klimat tam bardzo zdrowy, ani śladu błot, kurdłi też, w centrum jest dzielnica rządowa, lecz sam Przewodniczący oraz Rada Najkurów mieszkają gdzieś indziej. Odniosłem wrażenie, że zna adres tych pierwszych kurdlandzkich polityków, lecz choć zbratał się ze mną w czarnym ostępie, nie ufał mi jednak do końca. Powiadają, rzekł konfidencjonalnie w pewnej chwili, że żaden z Najnajów nawet na oczy nigdy nie widział żywego kurdla, a tylko Defilaki. Są to malownicze zgrupowania obywatelskie, tworzące w czasie świąt państwowych postaci tych potężnych zwierząt przed trybuną honorową z samym Przewodniczącym. Zapewne stałem się świadkiem przygotowań do takich pokazów onegdaj nocą, bo też porządnie trzeba się naćwiczyć, aby potem błysnąć piękną formą przed dostojnikami, przy hymnie i w łopocie sztandarów. On sam miał kiedyś szczęście być górną częścią lewego tylnego nadstopia takiego Defilaka. Rozmarzył się i westchnął ciężko. Ryzykując jego gniew, zapytałem, co właściwie pięknego widzi w takim ponurym bydlęciu? Zamiast się obruszyć, zaśmiał się ironicznie i rzekł, że nie jest takim ignorantem w ziemskich sprawach, za jakiego go niechybnie poczytuję. Macie godła państwowe, nieprawdaż? — rzekł. Lwy, orły, jako też inne ptactwo, l cóż jest tak pięknego w upierzonym bydlęciu, czy nie wiadomo wam, że rozszarpuje szponami i dziobem rozmaite niewinne stworzonka oraz robi pod siebie w gnieździe? l czy przeszkadza to wam chylić czoło przed jego wizerunkiem? Ale my nie mieszkamy w orłach ani lwach, odparłem. Nie mieszkacie, wzruszył ramionami, bobyście się nie zmieścili. Myśmy mieli po prostu więcej szczęścia. Nacjomobilizm to uświęcona tradycja, kurdel jest jej wcieleniem, jego racje żywnościowe są racją stanu, a kto ma nieco oleju w głowie, nie dokona życia w brzuchu i gdyby nie fatalny poślizg w fazie, już za rok siedziałbym przy porządnym, importowanym teleskopie pod Kikirix. Zresztą w zdrowym ciele zdrowy duch. Żaden Luzanin (on mówi „Luzak”) nie wytrzymałby ani trzech dni w takiej jamie, żywiąc się korzonkami, on jednak żyje tu już od dwu tygodni, i nie jest mu nazbyt źle, bo wikt w karkurze nie był o wiele lepszy. Spytałem go o wrażenia z Luzanii. Czy nie żyło mu się tam dobrze? Owszem, powiedział, i nawet zamierza przedostać się przez granicę do Lulawit, z powrotem na wydział profesora Gzirraa, który był jego promotorem. Siądzie do pracy habilitacyjnej, z tym, żeby wrócić, kiedy przyjdzie amnestia albo obecny Przewodniczący stanie się demonem i potworem. Albowiem jest patriotą i wyznaje zasadę: right or wrong my country. Zresztą, jakie tam „wrong”. Każdy, kto tkwi w kurdlu,. żyje nadzieją osiedlenia się pod Kikirix, a ci Luzanie nie mają przed sobą absolutnie nic. Czy słyszałem o synturze, hedustrializacji oraz licytacji felicytacyjnej zwanej felicytacją? Ano właśnie. Z kurdla można wyjść, jak się ma przepustkę, co pół roku na 24 godziny, i a z pęt i kajdan tego ich zbystrowanego szczęścia, z etykosfery, nigdy, żadnym sposobem, i żebym wiedział, jak mu zazdrościli młodsi koledzy, kiedy wracał do siebie, do Kurdlandii na wakacje… Spytałem, co by mu zrobiono, gdyby go przychwyciła obława, i tym okropnie go obraziłem, czy też oburzyłem. Nazwał mnie bezwstydnym cudzoziemcem, zesunął się z pnia na ziemię i ułożył do snu. Posiedziałem nad nim chwilę, po czym też ległem obok niego i w okamgnieniu zasnąłem. Zbudziłem się o świcie sam. Po Piętaszku nie zostało śladu. Nawet nie wyjawił mi, gdzie są przejścia przez pola minowe. Na szczęście moje własne tropy zastygły w zimnym błocku i stąpając po nich ostrożnie, koło południa dobrałem się do rakiety, napotkawszy po drodze tylko małego kurdla, jak baraszkował w kałuży. Wiedziałem dzięki Piętaszkowi, że są to pustostany, bądź domki jednorodzinne średnich funkcjonariuszy administracji. Jednakowoż miałem już całkiem dość kurdli — wszelkiej maści, formatu i usposobienia.— Zrobiłem pranie, odprasowałem wizytowy garnitur, przekąsiłem drobnostkę i wzbiłem się na tak wysoką orbitę, aby wrócić z szybkością kosmiczną, bo nie zmierzałem ujawnić przed Luzanami mego pobytu w Kurdlandii. Pragnąłem zjawić się na ich radarach jako przybywający wprrost z Ziemi półoficjalny jej przedstawiciel. Tak było zręczniej. Nawiązałem łączność z centralą kosmodromiczną pod Lulawit i powitany zdalnie, przyszykowałem się do nieodzownych w takich okolicznościach ceremonii, bo dano mi do zrozumienia, że prócz prezesa i delegatów Towarzystwa Przyjaźni Encjańsko–Ludzkiej będą mnie oczekiwały czynniki rządowe. Jak, brylant pierwszej wielkości zabłysła na mym ekranie stolica Luzanii tuż przed północą, bo przypadek chciał, że miałem lądować dobrze po zachodzie słońca, l jak dwa wspaniałe szmaragdy, w jednej oprawie ze środkowym brylantem, płonęły po obu stronach metropolii miasta — satelity Tlitalutl i Lulawit. Wykonałem popisowe hamowanie i leżąc na rozłożonym fotelu, już w mym najlepszym ubraniu, słuchałem okropnej kociej muzyki, płynącej z pokładowego radia. O ile się nie mylę, Luzańczycy, nie orientując się w mej ziemskiej przynależności państwowej, powitali mnie wszystkimi naraz hymnami państw zrzeszonych w ONZ. Efekt był koszmarny, pojmowałem wszakże, że ten krok podyktowała im rachuba polityczna, a nie muzyczna. Trzy minuty po dwunastej stanąłem w otwartej klapie statku i w płomiennym blasku reflektorów, buchającym ze wszech stron, przy dźwiękach orkiestr, począłem schodzić po podstawionych, wyściełanych dywanem schodach, kierując ku zgromadzonym tłumom uśmiechniętą twarz i wykonując powitalne ruchy podniesionymi rękami. Nie zapomniałem przy tym zerknąć na rufę rakiety, ażeby się upewnić, że tarcie atmosferyczne zwęgliło i tym samym zatarło ślady błota, świadczące o mym kurdlandzkim odskoku. Wśród wiwatujących szpalerów prowadzono mnie nieomal kłusem wciąż dalej, pewno, myślałem, aby oszczędzić mi zwykłych w takich okolicznościach oblegań przez telewizję i prasę. Z gigantycznego dworca nie zapamiętałem nic prócz wrzawy i świateł. Nie wiedziałem nawet dobrze, kto mnie otacza, delikatnie prowadzony, kierowany, popychany, aż opadłem na coś miękkiego i ruszyliśmy, nie wiem czym, ani dokąd. Ogłuszony przejściem z mgielnej pustki grzęzawisk w żywioł nocnej metropolii, oniemiałem w smugach pędu pochylniami, wyrzutniami, tłok, blask, syk, wizg biły zewsząd, jakbym był ośrodkiem chaosu wciąż o włos od obrócenia w miazgę, już dachów od dróg, pojazdów od lamp nie odróżniałem, w światłach i w tym gnaniu, nasilonym jak pękająca struna, kurczyłem się niczym dzikus, musiałem się pilnować, udając spokój. Nie wiem, dokąd mnie zawieźli, był tam park, podjazd, który okazał się windą, nasz wehikuł otworzył się jak rozkrojona pomarańcza, wysiedliśmy, uszy miałem zapchane, gruby Luzanin z całkiem ludzką twarzą wetknął mi do butonierki orchideę, która przemówiła, była bowiem mikrotłumaczką, przeszliśmy przez kilka takich sal, żem pomyślał o pałacu i o muzeum naraz, posągi ustępowały nam z drogi, roboty? nie, bogoidy, powiedział ktoś, a może bogojdy jak niedojdy, dywany albo trawniki — w domu? — brąz, ołtarze — czy stoły? ktoś spostrzegł, że nie mam ciemnych szkieł, dali mi, podziękowałem, tyle było wszędzie złotych olśniewających płaszczyzn, drzwi otwierały się jak pionowe tęczówki kotów, stropy posypywały nas różanym pyłem, może to była mgła jakaś, meble czy kuranty śpiewały, ale kapelusz Luzanina koło mnie też jakby nucił, bo kiedy cisnął go bogoidowi, ucichło, w półokrągłej sali patrzącej wypukłym oknem na miasto, płonące w nocy gwiazdozbiorem, podleciały do nas małe amorki na skrzydełkach, z tacami zakąsek, lecz nim się zorientowałem, co to, jeden z przewodników machnął, że nie trzeba, pierzchły, jeszcze jedna sala, górą ciemna, jaśniały za to palmy czy krzewy, ich listowie świeciło i wprowadzili mnie do następnego pokoju. Zobaczyłem gołe ściany, coś jakby warsztat do majsterkowania w kącie, biały dywan poplamiony czy popalony odczynnikami, hak w murze, obrożę na łańcuchu i zatrzymałem się, nieprzyjemnie zaskoczony, ale prosili, bym podszedł, obejrzał, jeden wziął tę obrożę do ręki, nałożył sobie na szyję, przewrócił oczami jak od zachwytu, zdjął, inni patrzyli uważnie, napięci, uśmiechali się jakby z wysiłkiem — że jak? obrożę mam nałożyć?