Nagle, bodaj po jakiejś godzinie, otwarły się tęczówkowe drzwi. Weszli moi porywacze, z wysokim, także bardzo tęgim, nowym Luzaninem. Miał różowe okulary, nosił się majestatycznie, choć był teraz zdyszany, jakby się tu nie wiedzieć jak spieszył. Ukłonił mi się nisko od samego progu i wyłączył pieśń swego ubrania. A może kapelusza. Tamci, pokazując na mnie, gadali przekrzykując się, jeden przez drugiego, wciąż z tą samą szczęśliwą satysfakcją. Byłżebym zakładnikiem? Politycznym może? Czy też szło o okup??
Oglądanie mnie trwało ledwie parę sekund, aż majestatyczny zobaczył odsłonięty warsztat i zaczął wrzeszczeć na tamtych, jednemu nawet kułakiem przygroził. Rzucili się na wyprzódki rozpościerać tę zasłonę, idioci, musztarda po obiedzie, to, że zasłonili ów kram z nożami, zmroziło mnie do reszty. Duży zakomenderował, dwaj wybiegli i prawie natychmiast wrócili z posągiem, jednym z tych, które nazywali bogoidami. Wyglądał ci ten bogoid zupełnie jak nasz ziemski, kościelny anioł, tyle że się ruszał. Kiedy przynieśli fotele, anioł podsunął mi jeden i stanąwszy obok mnie, zaczął gadać z niesłychaną szybkością: zorientowałem się, że jest tłumaczem, ponadto zaś wachlował mnie rozpostartymi skrzydłami, co było o tyle korzystne, że w toku konwersacji oraz zamachów na moje życie pociłem się jak mysz. Pousiadali wkoło, ale miarkowali tak, żeby nie za blisko — poza zasięgiem łańcucha — no i zaczęło się. Trudno powiedzieć, co właściwie. Najpierw przedstawili mi się, ale nie wszyscy. Ci bardziej zaciekli siedli między fotelami w kucki na dywanie i wspomagali oratorów zawodzeniem, wrzaskiem, kaskadami szatańskiego śmiechu, mówcy zaś kolejno wstępowali w puste miejsce przede mną i dawali upust namiętnościom, wrogim nie tyle wobec mnie, ile wobec świata. Byłem już niegdyś porwanym dla okupu, o ideowych porywaczach też niejedno wiedziałem, oni podawali się za takich właśnie, lecz coś w tym nie całkiem jakby się zgadzało. Nie wiem, u licha, jak to wyrazić. Nie żebym wątpił w solenność ich złych zamiarów. Dowiedziałem się, że majestatyczny w różowych szkłach to prezes, czy raczej Przeciwprezes ich Związku Literatów, że jedni zajmowali się antykapłaństwem, inni byli Pantystami (pan–anty–artystami, a może tiutystami), na dywanie kucał neonista (nie świecił jak neon, bo to jest zawołanie neonihilistów), obok niego dwaj socjokaci (wykończyciele), a obok anioła — jeden ostatecznik (eschatysta), dwaj przeciwdziałacze walczący z czymś tam, jeden rwacz i paru pomniejszych skrajniaków, pełniących funkcje klaki. Skacząc mi do oczu, przechodzili od wściekłości do entuzjazmu, ich uczucia zdawały się autentyczne, ale… jak gdyby im samym nie wystarczały. Trochę patrzało to na przedstawienie stremowanych aktorów, że coś się nie uda, trochę na taniec wokół pala męczarni takich Indian, którzy, bo ja wiem, już nie są całkiem pewni swojego Manitou i Krainy Wiecznych Łowów i tańczą jak ich dziadowie, lecz z pewnym niepokojem jednak… nie żeby cokolwiek ich powstrzymywało, żadnej litości, skądże, raczej szczypta złej wiary, zagłuszanej wspólnym wyciem… albo jak płaczki na pogrzebie, znów nie płatne od łkań i rwania włosów na głowie, lecz jak rodzina, usiłująca wpaść w wyższą temperaturę rozpaczy, niż ją na to stać… przez co musi sobie wyrywać nawet więcej włosów, niż to niezbędne, i tak szlochać, żeby słyszano poza cmentarzem. Jednym słowem jakoś za bardzo się starali. Twarze mieli ludzkie, ale nie maski, choć widziało się, że to nie są ich zwykłe twarze. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, jak oni to robią i prawdę mówiąc kwestia ta nie absorbowała mnie specjalnie. Anioł stojący przy mym boku bił jakieś kosmiczne rekordy tłumaczenia. Tłumaczył nawet chóralne wrzaski: „Wolność i Dobrobyt! A Niedoczekanie Powszechne! A za mordę plugawiańskich cyberwańców–skolbysynów, zaprogramowanych w kolebce—kolbie pichciulców, mlazgrających w ogólnym zakremieniu, żganych żygiem zafajczonych super–fluenciaków”. Tak mniej więcej się rozjuszali, aż jeden rozepchnął pozostałych i skacząc na miejscu jak kogut, wymachując rękami, jakby chciał wzlecieć ku amorkom z tacą pod sufit, zaryczał: — Ziemianinie, kurierska twoja dyplomatyczna! Czyż nie jest tak, że każdy, duży li mały, urodziwy !i szpetny, paskudny li zacny, krzywy li prosty, póki przymiera tym i owym, zgięty we dwoje pędzi nicią żyć, to jest życia nić, jest istotą, co budzi w nas empatię, urok, współczucie, podziw, zgryz, miłosierdzie, amen, pacierz i ogólny szacunek? Natomiast zabekany wyżygolak, chutniak bekarz, spasły sinopysk brzuchaterski, dętooki wargoważniak ligający w kwiatach, światy depczący, jest wszak dwunogim zanieczyszczeniem bytu, sakramencką wrałą–ćpałą, cynim wrednikiem, to jest wrednym cynicznym zasmargulidesem, czyż nie tak? Jeśli napotkasz onego w kapocie dziurawej na błocie, w szarudze biedaka siermięgowca, z szacownego żalu zaraz ci się żółć w wątpiach oberwie i ku sercu zachachmęci bledziutką iskrą trosk. Ach, gwoździu, gdybym tak całkiem faktycznie napotkał gdzieś biedotę sierotę, dwugarbną albo choć pomniejszą kalekę, lub też ułomniaka, zmarzłego po prośbie zająkliwca, bez gaci, potrzebującego wsparcia, jakżebym go upieścił, umiłował, do piersi przycisnął, a podkarmiwszy, wgędził mu w nie myte, razowe, lecz ludowe ucho pieśń moją! Ale ci szkoda słów — nie wzlecą — syntura nie da, bystra jej mać! Gdy poszedłem do konfesjonatora, ten mi poradził, abym gasił — żądzę litosierdzia mojego odpowiednimi zamówieniami syntesentymentu, syntesenty zamiast Litości Autentycznej, uważasz, ziemska psinogo?! Och, więc niezwłocznie pobiegłem do domu po bańkę z benzyną, ażeby własnoręcznie ten konfesjonator podpalić, czego, jak łatwo pojmiesz, nikt mi nie bronił. Nazajutrz ustawiono tam nowy, stukanałowy, na spowiedziową symultankę. Wtedy zrozumiałem, że już przyszedł czas, żeby LUD za mordę wziąć, i że to jest Ratunek Jedyny. O! jakże mnie olśniło to wspaniałe odkrycie moje! Zbawicielem mas, pojąłem, może stać się tylko terrorysta–zamordysta, który swobody pichciwe, rozszmalcowane wyślizgiem milionnym zwęzi, skróci, zaszpuntuje i do imentu zagwoździ, i z ogólnego rozbisurmanienia po chrypach i kwileniach powstanie z wielkim wrzaskiem ten Wyższy Zwid, co był mi jutrzenką w mrokach nocy zwurdziałego liberalizmu… Ach, liberałów omłoty, pęki egalitarystaw zafajdaniarskich pod stopą mego sprawiedliwego gniewu! Ach, sina dal i oberwusy w struplach! Przybywaj, rzekłem sobie, słodki domu niewoli, tej całkiem prostackiej, zwyczajnej, zamordębierczej, łupucupskiej, ty mój rozmarynie, rozwijaj się! Ile gwiazd na niebie, tyle siniaków ma być na szafarzach szkodliwych dóbr! Tak zeszedłem w podziemie. Konkretnie do pana nic nie mam i koledzy też, ale musisz zginąć, bo nie można zrobić początku, zaczynając od byle kogo. Jaki pan, taki kram, trzeba zmierzyć siły na zamiary! Gdyby nie my, wszystko utopi się w cyberszmalcu z sacharyną. Mówi się trudno — trzeba rżnąć! Każdy wielki przewrót tak się rozpoczynał, nawet bez idei, a cóż dopiero nasz. Jednym słowem, dość gadania, dudy w miech!