Выбрать главу

— Coś pan — zawołałem, aż mi łańcuch zadzwonił — pragniesz pozbawić mię życia?

Sam nie wiem, czemu tak sztucznie jakoś to powiedziałem. Mały zaś, zamiast wziąć się do wykonania krwawej zapowiedzi, zbladły zatoczył się w ramiona kolegów, którzy go hołubili, a on tylko dyszał ciężko, jakby od nieprzyzwyczajenia. Następny wszedł w kolisko i podnosząc obie ręce ku amorkom z przystawkami, mistycznym szeptem rzekł:

— Giniemy, panie Tichy!

Tak to przejmująco wysyczał, aż mi się jakoś żal zrobiło mimo obroży, spytałem więc: — Przez co i dlaczego niby?

— Z dobrobytu…

— Czy to przymusowe?

Zaniósł się jadowicie szyderczym śmiechem, który przeszedł w łkanie. Także pozostali porywacze ocierali ukradkiem łzy.

— Nie, bynajmniej — stęknął — lecz choć rajski chleb bodzie, nikt go nie odda z dobrawoli. Absolutny błogostan deprawuje absolutnie! Lud już nie popuści! Możesz nań liczyć., gdy mu bieda doskwiera, ale nie gdy go przepychy gwałcą. Nie chce mu się, żeby było inaczej, skoro inaczej znaczy już tylko gorzej, a nie lepiej! Owszem, była niegdyś w modzie abnegacja — polewka z leśnych korzonków, chata pod strzechą, kurdel w stajni, radła, oberwusy, zloty na bosaka, szmaciane stroje, lecz wszystko syntetyczne, korzonki truflowe, kurdel na biegunach, słoma nylonowa, radła samobieżne na tranzystorach, to była lipna asceza, więc się wnet przejadła. Ach, panie, ty nie wiesz, jak ogół się męczy! Na sam widok wybieraka, szykującego nowe pieściwo, chwyta obywateli drżączka decyzyjna, niejeden rozbija lub rozbiega swój wybierak, lecz cóż, on zaraz sam się naprawi. Najstraszniejsze jest to, że nas, którzy walczymy o jego dobro, lud nienawidzi, bo nie chce pojąć, że zaszedł na hak zguby. Dlatego, niestety, musimy wykończyć szanownego pana…

Być może był to ich rzecznik prasowy — nie wiem, dość, że ich nie zadowolił tym expose. Zapomniałeś dodać, wołali jeden przez drugiego, że wielka sprawa wymaga wielkiej ofiary! Nie uwypuklił należycie strony ogólnodziejowej tego, co zaraz nastąpi! Co mianowicie? Obskórantyzm. Nie obskurantyzm, gdyż chodziło o obskórowanie. Perspektywa Tichobicia (powtarzam za aniołem, który wszystko biegle tłumaczył) właściwie nie przeraziła mnie dodatkowo, ponieważ wolę zgrozę konkretną od łaskoczącej kręgosłup śmiertelnymi aluzjami; myśl moja stała się lotna i sprężyłem się cały, rozważając obronę, bo nie zamierzałem oddać im skóry tanio; zarazem wdałem się z nimi w dyskusję, podkreślając, że nie można wspierać szczytnych idei mordem, lecz było to gadanie do ściany. Z ich idealistycznego wytrzeszczu łypał zakuty fanatyzm, prędzej już wybiłbym z głowy krwawą myśl kucharkom, jako indor w kuchni przed świętami, niż tym zapaleńcom, którzy chcieli, zabijając mnie, odwojować nie wiadomo co, nie wiadomo jak; sięgnąłem do spodni po scyzoryk, tu jednak przyszło nowe zaskoczenie, okazało się bowiem, że to, co miałem za epilog, było wstępem do właściwego przewodu. Kolejno domagali się głosu, przewodniczący teolog czy też antykapłan spisał listę mówców, przegłosowali porządek dzienny oraz komisję wolnych wniosków i z wolna, wsłuchując się w ich wystąpienia, wyłowiłem wreszcie sens rzeczy. Zgładzenie mnie było już postanowione, sprawa przesądzona co do rzeczy, lecz nie co do wykładni. Szło teraz o to, z jakich pozycji ma nastąpić to, co ma nastąpić. Po burzliwej debacie wyszedł na środek Artysta Ekstremista, ukłonił się i zaintonował:

— Czcigodny Przybyszu, obyś zginął z mej ręki! Mam sobie za obowiązek rzec ci, czemu rzuciłem ukochaną paletę dla ciebie. Chciałżem krwi? Nigdy! Czegom łaknął? Tworzenia. Malunków! Na zgrzebną osnowę farby kłaść spowiedzią snów, i żeby ktoś, jakiś, raz jeden spojrzał i wykrzyknął w olśnieniu. Nic więcej, przysięgam. Lecz spójrz: jak tu malować, gdy dość wydać polecenie, a ściana, dzięki swym meandrom scalonym, jako też czytnikom życzeń, sama się zamaluje, zwinna, żywa, w fresk??? Więc gdy dziecięciem okazywałem chuć malowania, popychano mię ku ścianom.

Cóżem miał robić? Zlecałem im to jakiś czas, lecz żal serce żuł. Zresztą wnet przyszedł ścianom kres, powstał bowiem nowy prąd — elokwentyzm. Niezgorszy był kierunek, lecz cóż? Nimem się włożył, on siebie w kwartał sam skomputeryzował. A potem, w niedziel sześć, narodził się nam dublizm. No, bo jeśli obraz może sam do siebie gadać, to może coś i namalować sam, nieprawdaż? Lecz jam uparty był, czekałem i powstał ekskrementyzm. Łyżka stołowa oleju na jedno płótno, cztery na sześć. Gdy brak natchnienia — hegar. Cóż można przeciw Tyranii Sztuk? Więc truliśmy się biełą cynkową i słoniową czernią jak jeden mąż — lecz to się prędko zdezaktualizowało. I przyszedł suicydyzm, zwany też samizmem. Najpierw był wentryzm, ot, artysta szedł i wystawiał brzuch, wylakierowany i z różnościami, przylepcem albo z przeszczepkami, przejadło się to wszakże publiczności, więc na wernisażu był betonowy mur i twórca, zlawszy się obficie fiksatuarem, brał dobry rozpęd, zaczym sobą w mur, by tak już zostać, nature morte w stylu autosakryfikacjonizmu. Choć można było tylko jeden jedyny raz, znaleźli się ofiarnicy! Jam jednak czaszkę nazbyt twardą miał, zresztą wnet beton zmiękł, wiadomo — bystry dbają o nas… A gdym dwadzieścia siedem skończył lat, był w modzie genizm. Ot, brało się mikser i mieszało w nim różne geny, gruszki i pietruszki, żeby powstało monstre pittoresaue, lecz i to przeminęło, te bydlaki–ikoniaki już nie są aktualne. Był potem destrukcjonizm, czyli wykańczarstwo kolegów, lecz i on ustąpił miejsca nowemu prądowi. Kreacjonizm — nie jakieś tam gmeranie w glinie, gipsie, dzieła na miarę epoki, więc satelity w kształcie ołtarzy złotych z akwariami, w których każdemu rekinowi samoczyst pielęgnuje uzębienie, więc wielokościelna urbanistyka bezgrawitacyjna, a te kościoły na orbitach wyteleskopowują swoje wieże i dzwonnice jak homary w próżni, lecz wszystko to bez ducha niestety, bez wiary, i całkiem prywatne, własne, trzeba było każde takie dzieło natychmiast zalać czarnym szkliwem, żeby cudze oko nawet nie obejrzało, a jeszcze lepiej puścić w rozkurz, to też jednak nie skrzepiało mdlejącej chuci twórczej…