— Nie rozdrabniaj się, Xiciu! — wołali — tylko centruj! Bez detali, wio, śmiało, idź na całość! My ci pomożemy! Koleś, nie pękaj przedwcześnie!
— Ja nie pękam — ryczał już — ars pro arte znaczy mord, dajcie mizeryi kord, bogojda huzia, bierz ziemiaka za hale, ja zrobię z niego dzieło sztuki!!!
— Pasy słuckie z bliźnych drzeć! — zagrzmieli zrywając się, to był chyba taki ich hymn, skoczyli za zasłonę, pewno po narzędzia, zerwałem się, przy moim podniesieniu zadzwonił łańcuch.
— Czyś pan zwariował! Stój! — ryknąłem, kątem oka widząc, że anioł przetłumaczył dane mu zlecenie lecz nie rusza się. Górując nad nami o dwie głowy, stał, miarowo łopocząc skrzydłami. Mimo tak dobrej wentylacji zrobiło mi się trochę duszno.
— Bogojda, co jest? — krzyczeli — trzym ziemiaka… nie chce…? krymistor mu wysiadł? To my sami pomożemy! Xiciu jest w formie, ej uchniem ptacy chłopacy, kolumną w klin!
Jakoż ustawili się w zwarty szyk i runęli na mnie, ale dziwna rzecz, tyłem, pchając przed sobą malarza z nożem w ręku. W moim błysnął scyzoryk. Jeśli mnie pamięć nie . myli, podobnych szyków używał Wielki Macedończyk, ale z lepszym wynikiem, bo w pół drogi rozjechały się im nogi, jakby dywan był lodowiskiem, i potoczyli się u mych stóp jeden przez drugiego. Pierwszy zerwał się z wrzaskiem gruby prezes antyliteratów, bo padając, zaczepił spodniami o ostrze w mej garści. Ledwiem go zadrasnął w siedzenie, a i to właściwie nieumyślnie, ryczał jednak jak bawół. Inni byli tak zrozpaczeni fiaskiem, że nawet nie kwapili się ze wstawaniem. Leżąc jak kto rymnął, jęczeli z cicha:
— Nie było wiary…
— To przez Xicia. Śmierdziel małoduszny!
— Nieprawda! To przez was! To wy! — zaniósł się szlochem skrajny malarz.
— Coo? Oddal się stąd zaraz, kwoku jeden. I to w dyrdy!
— Czułem, że farbiarz skrewi, sójka mu w bok!
Malarz skoczył na równe nogi i zaczął zrywać z siebie odzież.
— Xiciu, przestań! — ryknął rzecznik prasowy ugrupowania. — A wy dajcie mu spokój, w nieszczęściu. Gąsiorny, wystąp — twoja kolej!
— Tak, Gąsiorny! — zakrzyknęli z entuzjazmem. — Jeszcze kluska nie zginęła! Gąsio, zakasuj artystę portrecistę! Damy ci rozpałkę na sznyt!
— Jeden sztos pod ciemny włos!
— Spróbuj z kalafonią, żebyś nie poszedł w uślizg…
— Kalafonia mało, przydałyby się wibramy…
Anioł tłumaczył pędem, ekstremiści przegrupowali się, pohańbiony malarz znikł, a ku mnie podszedł zwany Gąsiornym pleczysty pokurcz o przykrym wyglądzie, bo pewno wskutek szamotania nos miał pod lewym okiem, rozpłaszczony na policzku. Ani chybi maska, pomyślałem, i inni też, ale musiałem się, skupić na nowym przeciwniku.
— Cisza! — huknął basem, choć od dobrej chwili nikt się nie odzywał. Przestąpił z nogi na nogę, zakołysał się na piętach w przód i w tył, a tymczasem nos powoli wracał mu na właściwe miejsce.
— Ziemny ssaku! — rzekł grobowym głosem — pępiasty pęponie, wykonany zakraplaczem, włochata twoja toń, dowiedz się na tych parę chwil zipki, co ci zostały, z kim masz do czynienia! Jestem kurdlistą–idealistą, bojownikiem bezkompromisowym, autorem hymnu, który sławi Wielki Chód. Wiwat, kurdel, ustrój wspaniale społeczny i za jednym zamachem organicznie świetlany! Ja wiem, że gdybyś mógł dać stąd dyla, zaraz poleciałbyś z donosem na mnie, lecz obroża dziejowej sprawiedliwości, łańcuch postępu trzymają mocno, i nic ci już żadne bystry nie pomogą, ty obcy baranie! Hańba dobrobytu odpadnie wnet od ludu mego jak twoja nierogacizna od kości i ruszy na zbiorowych nogach w świetlaną lepszą dal! A więc, za wszystkie oszczerstwa, miotane na szczytne ideały, za kubły kłamliwych pomyj, wylewane na głowy nacjomobilów, odpłata się zbliża, gdyż bierze mię szlachetny gniew, na bój, na zew, hej bracia jastrzębie, dodajcie mi sit, gdy będę po gę…
— Słabo jakoś — rzekłem.
Cegłą nie wytrąciłbym go mocniej z kontenansu.
— Co? — charknął. — Jak śmiesz do mnie…? Ofiaro, milcz!
— Terefere kawka — odparłem. — Na nosie brodawka, a ciocia pingwina — wujcia myć zaczyna…
Zatrząsł się cały, a inni aż jękli z przerażenia. Niełatwo mi wyjaśnić, jak wpadłem na to improwizowanie, ponieważ w gruncie rzeczy nie miałem zielonego pojęcia, co przeszkadza im w prędkiej i krwawej egzekucji, ale czułem instynktownie, że muszą się do niej przygotować wspólnym pompowaniem, zupełnie jakby o powodzeniu zabójczej imprezy decydował należycie wyśrubowany, zdecydowanie makabryczny nastrój.
— Chodź pan tu, panie pisklę — dodałem — to powiem panu coś na ucho…
— Zakneblujcie go! Ale już! — wrzasnął Gąsiorny kurdlista. — Ja nie mogę tak, ten szubrawiec zbija mnie z pantałyku…
— Po co kneblować — z rozpaczą w głosie rzekł antyprezes literatów. — Daj mu w comber i już…
— Ja jestem Potworny Gąsiorny… — wycharczał kurdlista, wyjął zza pasa garbarski nóż i rzucił się na mnie. Łańcuch dźwięknął ostro i zadrgał jak struna, bo skoczyłem za anioła, który zachwiał się, dźgnięty. Gąsiorny potknął się i osunął na kolana przed aniołem.
— Ja zaraz… jeszcze raz spróbuję… — mamrotał rozpaczliwie. Stracił się tak kompletnie, że mogłem niechybnie zabrać mu nóż, ewentualnie przyłożyć w ptasie ucho, ale nawet nie drgnąłem. Od dobrej chwili przyglądałem się trzem facetom, którzy otwarłszy po cichu tęczówkowe drzwi, przysłuchiwali się nam stojąc w progu. Nikt poza mną ich nie widział, bo reszta towarzystwa zwrócona była w moją stronę, a ja, ze względu na obróżkę i sytuację, podpierałem ścianę plecami. Sądziłem zrazu, że to może jacyś inni artyści–ekstremiści, lecz myliłem się.
— Nie ruszać się! to jest napad! — warknął najwyższy z przybyłych, wchodząc do pokoju. Kurdlista, zająknąwszy się, zamilkł, i tylko dwie grube łzy, które sobie przygotował na zamknięcie poniesionej klęski, spłynęły mu po licach. Jedna wsiąkła w klapę wdzianka, a druga spadła na dywan. Bóg jeden wie, czemu takie głupie drobiazgi zapadają człowiekowi w pamięć — i to w podobnych okolicznościach. Moi porywacze zerwali się protestując, z czego powstała natychmiast zażarta kłótnia. Anioł tłumaczył dalej każde słowo, lecz tak skakali sobie do oczu i wrzeszczeli, żem się stracił. Tylko z grubsza doszedł mię sens sporu. Intruzi byli ekstremistami jakiegoś innego ugrupowania, które nie miało ze sztuką, teologią ani ogólną teorią bytu nic wspólnego. Awantura (bo już się wodzili za łby) szła o mnie. Przewaga zawodowców nad amatorami, jakimi siłą rzeczy musieli być ludzie sztuki oraz inni humaniści, objawiła się niezwłocznie. Najdłużej bronił się wiceprezes antyzwiązku literatów, przyparty w kącie, w którym stał warsztat, bo dopadł tam cęgów deskóracyjnych i użył ich jak maczugi, lecz mimo to przybysze po paru minutach okazali się panami sytuacji. Widać było, że z fachowcami rzecz. Nie uzasadniali niczego, nie teoretyzowali, nie cackali się, każdy chyba miał z góry wyznaczone zadanie, które wykonywał, aż podziw brał, i w innych okolicznościach może bym pożałował moich artystów–estremistów. Ucichłych, w wymiętoszonych garniturach, z których wydobywała się żałosna kakofonia miast kameralnej muzyki, pousadzano ich na podłodze przy ścianie, tuż obok mnie, zaiste dziwna odmiana losu. Jeden antyprezes odbijał jeszcze ataki, lecz słabł. W szamotaninie ktoś huknął anioła, aż się zatoczył w kąt i przestał tłumaczyć. Za to na jego nieruchomym dotąd, niebiańskim licu ukazał się dziwny uśmiech, a tuż poniżej piersi, na alabastrowym torsie niepojętym sposobem poczęły się zapalać i gasnąć różnobarwne napisy: „Dydr beuns ganatoproxul? Fornicalorissimur, Dominul? A dryxi pixi kuack supiryto? Milulolak, panie starszy?”