Выбрать главу

Zarazem anioł wziął mnie za rękę i pociągnął z tajemniczą miną tak mocno, żem się omal nie udusił, kiedy skończył się łańcuch. — Ratunku! — chciałem zawołać, ale nie mogłem, bo obroża zdławiła mi krtań. Całe szczęście, że zwycięzca wiceprezesa pospieszył mi z pomocą. Nie wiem dobrze, co oni i ten wyższy zrobili z aniołem, bo gdym otwarł oczy, znów stał na baczność, wachlował skrzydłami i tłumaczył. Zresztą niewiele było do przekładania — moi nowi porywacze okazali się ludźmi czynu. Odsunęli mnie od haka, z przyniesionej teczki wyjęli kilka właściwych narzędzi i bez najmniejszego żaru, swędu, dymu hak wysunął się z muru jak z masła. Powstrzymałem się od podziękowań, i słusznie, bo ich dalsze zachowanie nie miało w sobie nic wyzwolicielskiego. Jeden ciągnął mnie za łańcuch, tamci dwaj popychali, bez śladu delikatności, do której nieco przywykłem w towarzystwie artystów. Pałac opuściliśmy nie przez amfiladę wspaniałych komnat, ale bodaj jakimś wyciągiem kuchennym i trudno było mi się orientować. Na polu panowały egipskie ciemności, noc była chłodna, a ja w jedwabnych skarpetkach i od razu przemoczyłem sobie nogi w jakiejś kałuży. Dopóki miałem na nogach lakiery, okropnie cierpiałem — jestem niesłychanie wrażliwy, a nawet, powiedziałbym, bezbronny wobec nie noszonych jeszcze bucików, włożyłem je lądując, bo spodziewałem się bankietu, lecz, jak wynika z powyższego, nie wszystko poszło po mej myśli. Lakiery piły mnie na łańcuchu, więc wysłuchując tych oświadczeń i ględzeń, po kostki niemal w puszystym dywanie, strąciłem je dyskretnie ze stóp, uznawszy, że skoro to ma być poniekąd mój pogrzeb, kurczowe trzymanie się reguł towarzyskich byłoby przesadą. Zapomniałem o tym zupełnie pod wpływem wrażeń, wywołanych nowym najściem. Jeden z nich miał, dostrzegłem w świetle księżyca, rozetkę tłumaczącą w klapie i skorzystałem z tego, aby poprosić o małą zwłokę: chciałem tylko skoczyć po lakierki. Wspomniałem coś o możliwym nabawieniu się kataru, a ten niekulturalny osobnik (co się czuło wyraźnie) zaśmiał się ochryple i rzekł: — Jaki katar? Nie zdążysz go złapać, zrazie. Widać przezwiska z obrębu dań mięsnych cieszyły się tu nie mniejszym uznaniem niż we Włoszech. Zostałem wtłoczony do jakiejś skrzyni, może kufra, i dzwoniąc na wybojach łańcuchem, bo sądząc po nierównościach, jechaliśmy polem, po dobrym kwadransie ujrzałem się w betonowej piwnicy, na wpół uduszony. Ani wiem, jak wjechał do niej samojazd porywaczy. Nie zostało po nim śladu. Niskie gołe ściany robiły ponure wrażenie. Całe urządzenie stanowiło kilka trójnogich zydli, pień, jakiego używa się do rąbania drzewa, z wbitą weń skosem siekierą, stos nie porąbanych polan, prosty drewniany stół na krzyżakach i, rzecz jasna, wcementowane w ścianę kółko, do którego został zaraz przymocowany mój łańcuch. Uczyniłem więc słusznie nie rozdmuchując w sobie nadziei. Za stołem była ława, usiadłem więc i zdjąłem przemoczone skarpetki wypatrując, gdzie by je powiesić dla wyschnięcia, lecz mój porywacz, który raz już odezwał się niegrzecznie, burknął: — Zbędna fatyga.

Zrzuciwszy kubrak, wyjął z pieca przypalony placek i Wbił się weń żarłocznie. Dziwna rzecz — jakkolwiek wiedziałem, że twarze Encjan są inne od naszych, takem już przywykł do tych ludzkich, jakie mieli pierwsi porywacze, że nie mogłem się oprzeć wrażeniu, jakoby pilnujący mnie gbur nosił maskę — chociaż on właśnie nie miał żadnej. Oblicze Encjan jest równie odpychające dla człowieka, jak ludzkie dla nich. W ich wyłupiastej twarzy, z nozdrzami rozstawionymi tak szeroko, jak okrągłe oczy, jest bodaj coś ze szkapy raczej czy tapira niż z ptaka. Zresztą żaden opis nie zastąpi naocznych oględzin. Naćpawszy się, mój strażnik huknął się parokrotnie w beczkowatą pierś, zaiste gęsią czy strusią, bo porosłą zbitym jak sierść białawym puchem, następnie drapał się jakiś czas pod pachami, aż począł sobie wyskubywać maleńkie piórka, które zdaje się łaskotały go w nozdrza, by na koniec ze skupieniem dłubać palcem w nosie. Zapewne z nudów rozgadał się wreszcie, przy czym zrazu nie mówił jak gdyby do mnie, lecz przed siebie, stawiając akcenty huknięciami pięści w stół. Wciąż milczałem, a ten encjański prostak wyprostowawszy się oświadczył, że tradycja wymaga właściwie, żeby objaśnić porwanego, kto i za co puści go pod łopuchy, a chociaż jestem szczególnie szkodliwym łotrem, niegodnym go słuchać, zniży się do mnie, bom cudzoziemiec. Tamci wciąż jakoś nie nadchodzili, on zaś wyjął ku pomocy karteczkę z kubraka i zerkając na nią często gęsto, wziął się do rzeczy.

OŚWIADCZENIE PRZYWÓDCY DRUGICH PORYWACZY

Niech Ziemista Twarz słucha z uwagą, bo długo mówić nie lubię. Przed wiekami nie było tu żadnej Luzanii, ino Hydia, aż przyszli i wybrali spod nas ojcowiznę. Myśmy są czerwonopiórzy Kydianie, a nie poznać, bo się pobiakło od długiego podziemnego biedowania. Te ziemie nad nami wszystkie dawniej były nasze i nasza sprawiedliwość na nich. Wielki Duch kazał nam zasadzać się na Złych, tośmy ich brali i prosili do ostatniego tańca. A teraz nic, tylko czekamy, czuwamy i czytamy gazety. A ostatnio stało tam, że brat przybywa do nas, na to ciało niebieskie, obcy, z dąbka, lecz brał w rozumie. To i popytaliśmy naszych kształconych rodaków na urzędach, co to za taki brat jeden ma przybyć w gościnę w dawny nasz kraj? A oni, choć zbielał im puch, w sercu dalej są czerwonopiórzy i rzekli nam samą prawdę, co za jeden przybywa, a także — skąd. Witany ma być z wielką chwałą, że to z gwiazd i nie z ptaków, lecz wprost jakby przeciwnie. A za co ta chwała powitalna, czy należy się? Piszą: poseł, ale od kogo to posłowanie jego? l rzekli nam, coście za jedni. Wojny lubicie,, wciąż się zbroicie, w głębi pokój, a w sercu zdrada. Wojaczka wasza zdradą podszyta, bo to wyszykowaliście już coś po osiemdziesiąt toporów atomowych na każdą swoją głowę i jeszcze wam mało. Dalej się zbroicie, trutki warzycie mocne, wciąż i wciąż, a jak co do czego, to uśmiechacie się, że pokój, pokój, bo wam w głowie nie równy bój, ale chytrość i zdrada. Sąsiadów dręczycie, samych siebie trujecie, a teraz zachciało się wam w gości jechać, na wywęszenia i przepatrywanki i przeszpiegi, jaki gdzie łup. A co my na to? My (ryczał już, waląc pięścią w stół) też skrzyknęliśmy się na twoje powitanie, zbójecki pośle! Słyszał to kto w galaktyce, gwiezdny jej rój, ażeby ziemiste twarze, co tłuką swojaków jako też kwilącą dziatwę, pchały się po rozścielonym pokojowym dywanie w oczy mężnych Hydianom, którzy nie zapomnieli nauk ojców o obcych najeźdźcach? Chciało się przymilnością tumanów Luzanów na hak brać, ale są tu czujniejsi! Nas z tej mańki nie zażyjesz! O, wyższa twoja padliną podkształcona inteligencja silnie się rozczaruje! Braknie już, u siebie żółtych, zielonych, czarnych twarzy do gnojenia, co? Siedziałoby się w swojej tundrze, przy tych tam swoich grobach, to może by się łysą skórę ocaliło, nie wartą wyprawki, ale nie tu, gdzie czuwa czerwonopióry mąż! Natłukło się swojaków, narżnęło, nagrabiło, a potem trupcie w dół, lepszą, kapotę na grzbiet i hajda do „braci w Rozumie” na pogwarkę? No, to czerwony brat w rozumie wyjaśni, brat nie pożałuje trudu, brat się jut przyłoży, wykopie topór wojenny i wkopie bratu jak należy, wypisze na braterskiej skórze rachunek i uwędzi na pamiątkę… Ziemista Twarz słucha czerwonopiórego brata w rozumie? Widzę, że słucha… I nic nie odpowiada…? Słyszę, że nic nie odpowiada… No, więc teraz własnoręcznie brat wykończy brata psubrata, przesunie w Krainę Wiecznej Hańby, gdzie się słało już niejednego Złego, ale takiego jak Ziemista Twarz jeszcze nie…