Sam nie wiem jak ani kiedy obalił ławę razem ze mną, przeskoczył stół, cisnął niepotrzebną już karteczką z dyspozycją i puściwszy się w kucanego, strasznym dzikim głosem zaśpiewał:
Ani razu nie zadzwoniłem łańcuchem do taktu, przypadłszy w kącie koło komina, bo widziałem, że jest bardzo źle. Gorzej nie mogło być. Ten porywacz nie był, niestety, tok niewykształcony, jak zrazu mniemałem, skoro doszły go strzępy naszych dziejów powszechnych, i sam dystans dzielący nasze światy czynił z góry daremnymi Wszelkie postępowania obrończe: miał mnie za szpiega morderczej rasy gwiezdnej i nie wyobrażałem sobie, abym mógł skutecznie doprowadzić go do rozróżnień, zasadnych przed każdym sądem ziemskim, lecz nie tu, w obcoplanetarnej piwnicy. Byłem jak sparaliżowany — nie miałem nawet siły czy ochoty, by znów sięgnąć po scyzoryk, gdy raptem rozległy się niewyraźne krzyki, tupot, i z wrzawą wpadł przez drzwi kłąb Encjan. Poznałem artystę malarza Kicia, antyprezesa i Gąsiornego, wciąż mieli ludzki wygląd, kilku innych jednak nie widziałem dotąd, może byli to towarzysze mego strażnika, nie wiem, bom żadnego z nich ani przez chwilę nie oglądał, kiedy pakowali mnie po ciemku do kufra. W pierwszej chwili wydało mi się, że walczą z sobą, lecz to było coś innego, daleko bardziej niesamowitego: każdy jak’ gdyby mocował się z samym sobą. Mój strażnik zerwał się z podłogi, nie zaskoczony ani trochę, krzycząc:
— Zdymajta kapoty, migiem, no, bo was obsiadło, a ci zaraza, filtry musi przebiła! kalesonami nas weźmie! No, prędko, bo już strupla się… — i wrzeszcząc tak, sam jednocześnie ściągał z siebie hajdawery, ale szło mu to coraz trudniej, wolniej, tamci zaś, rzucając się na wszystkie strony jak ryby bez wody, też zmagali się, ten z kurtką, ów z koszulą czy też może tuniką, a wszyscy razem coraz wolniej, zupełnie jakby ich zalewał niewidzialnie tężejący klej jakiś, gęstniejący syrop — i nie minęło ani pół minuty, a już ledwie drygali kończynami, istne muchy w niedostrzegalnej sieci pajęczej. Mój porywacz, przez to, że ściągnął kapotkę do tańca, miał tylko z pludrami do czynienia, lecz tak go jakoś skrępowały, że leżąc na grzbiecie, z nogami wzniesionymi ku powale, pełzał tylko, rwał sobie pierze z głowy i klął na czym świat stoi. Byłażby to odsiecz jakaś? Poratowanie? Nikogo jednak nie było w piwnicy prócz mnie, dalej swobodnego w ruchach, choć na łańcuchu… a oni, leżąc na boku, kto na brzuchu, kto na wznak, krzyczeli z rozpaczą i wściekłością:
— Zaraza… filter przebiło krymski… oj duszę się… Gurgax, pomóż, masz wolną dłoń… przestań giczofami, idioto… to nie ja, to gacie… prezes, masz krymistor?… skąd ci go wezmę… oj bezgliniarska wpaćka… ginęęęęę!!!
Te ich żałosne jęki i wrzaski tak mnie otumaniły, że zapomniawszy całkiem o łańcuchu, wstałem z ławy. Od impetu obroża zdławiła mi krtań, upadłem i poczułem następne szarpnięcie, ale jakby miększe i ku memu osłupieniu ogniwa łańcucha puściły… kręciło mi się w głowie, ukląkłem, dalej w obroży, lecz gdym włożył za nią odruchowo po/lec poczułem, że jest jak z ciasta… z największą łatwością rozerwałem ją więc i na miękkich nogach wyprostowałem się, patrząc na mych porywaczy, pierwszego i drugiego rzutu, wciąż bezradnie, słabo ruszających się na podłodze, choć już się orientowałem, że to nie agonia, że nic im właściwie nie jest — a tytko odzież, zeskalona jak odlewy gipsowe, trzymała ich, oblepiwszy ręce, nogi, ciała…
— Ssak uchodzi, mleczny jego miot, trzym, kto w honor wierzy… — zacharczał Gurgax, ten co przed chwilą tańczył i śpiewał mi na pohybel. Widać był zacieklejszy od reszty, bo inni — nie wiem czemu — starali się jak gdyby w ogóle mnie nie dostrzegać w pohańbieniu swoim… a ja stałem nad nimi, dysząc ciężko, z obmiękłym kawałkiem obroży w garści, nie wiedząc, czy mam uciekać, dokąd oczy poniosą, czy przemówić do nich… miałżebym napraszać się z niesieniem pomocy? Wyznaję, że nie było mnie na to stać. Ominąłem po kolei zesztywniałego Kicia, Gąsiornego, któremu skamieniałe rękawy kubraka podniosły ręce do góry, i chyłkiem, milczkiem wymknąłem się przez drzwi, cały czas oczekując, że i moje ubranie nagle zbuntuje się w ten sam niepojęty sposób, lecz nic takiego nie zaszło. Znalazłem schody, ciężkie stalowe drzwi uchylone, ich wielkie rygle zwisały, jakby nadtopił je ognisty żar, były jednak chłodne — starając się nie dotknąć framugi, nie wiem sam czemu, poszedłem dalej schodami, ujrzałem wygwieżdżone niebo, poczułem zimny podmuch wiatru… byłem wolny. Po księżycu ani śladu. Panował czarny mrok. Wyciągnąwszy przed siebie ręce, szedłem ostrożnie pod roziskrzonym niebem, aż jakaś jedna gwiazda zmieniła barwę i zaczęła się do mnie zbliżać. Nim pojąłem, co to znaczy, usłyszałem szum, gwiazda stała się pulsującym światłem, które oblało mnie i otoczenie rtęciowym blaskiem, rzuciłem się do ucieczki i runąłem ‘jak długi w jakiś kolący gąszcz. Coś opadło na mnie z góry, miękko, krzyknąłem i chyba wtedy straciłem przytomność. Nie wiem, jak długo przebywałem bez świadomości. Usłyszałem niezrozumiałe głosy, ale nie śmiałem otworzyć oczu. Leżałem na czymś chłodnym, bardzo lekkim, jakby na powietrznym balonie. Ręce i nogi miałem swobodne. Otwarłem szparką jedno oko. Nade mnę pochylał się Encjanin w srebrnym płaszczu, z małym światełkiem na czole.
— Xi xa — rzekł.
Jednocześnie coś pode mną — jakby z głębi tej nadymanej poduszki, którą miałem pod głową — rzekło:
— Kochany panie Ijonie Tichy, Bądź pan dobrej myśli.
Jest pan wśród samych przyjaciół, pod opieką wytrawnych medykatorów i medykansów, i włos panu nie —spadnie z głowy. Czy możesz mówić? bądź łaskaw dać ziemski głos ze swojego jestestwa, abyśmy wiedzieli, że nas rozumiesz.
— Rozumiem, oj, rozumiem — powiedziałem i sam zdziwiłem się mojemu stęknięciu, bo nic mi nie dolegało.
— Xu xu — rzekł wciąż pochylony nade mną srebrny Encjanin i zgasił swoje czołowe światełko, a modulowany ‘czule głos z poduszki oświadczył:
— Oficjalna część powitań drogiego Pana Ijona lichego nastąpi, gdy się On nasyci odpoczynkiem należytym. Kwatery rządowego hotelu otworem przed panem Tichy stoją. I nic mu — ci — nie zagraża. Nieszczęśliwa zaszła rzecz, jako skutek dwuzasadzki. Wszystko. wyjaśnimy, incydens naprawimy, przeprosinami przeprosimy. Niechaj śpi wasze błogie Jestestwo, Długie Ci Odpoczywanie…
Byle nie wieczne — pomyślałem, ale tu srebrny Encjanin powiedział:
— Xo xo… — i równocześnie ogarnęła mnie przemożna senność.
Trzymali mnie w tym jakby szpitalu tylko dobę, po czym uznali, że jestem w dobrej formie, i mogłem się przenieść do hotelu. Nie wiem, czemu lecznica dysponowała tłumaczkami wysławiającymi się tak dziwacznie — nigdzie poza nią nie zetknąłem się z podobnymi. Dowiedziałem się, jak zręcznie wzięli się do mnie porywacze ugrupowania Gąsiornego i Xicia, jako też Związku Antyliteratów. Prawdą jest, że nie miałem się na baczności. Przeskok od mglistych błot i gżących się kurdli do megalopolis był tak gwałtowny, że straciłem rezon i gdy na. kosmodrómie podeszło do mnie czterech wytwornych Luzanów, wziąłem ich za. delegację Towarzystwa Przyjaźni Ziemsko–Encjańskiej. Otumaniony przepychem oraz ugrzecznieniem tych osobników dałem się zaprowadzić do’ wehikułu, i nie zastanowił mnie nawet łapczywy impet, z jakim upychali mnie w środku. Gdy wieźli mnie do pałacyku, .gdzie oślepiały jaspisy, złoto i diabli wiedzą co jeszcze, .gdym się dał jak baran prowadzić wśród mebli–ołtarzy do wiadomego przybytku, specjalny podstawieniec, udający Ijona lichego, mamił tymczasem rzeczywistą delegację i przy pierwszej nastręczającej się okazji czmychnął, tok że czynniki nie miały nawet wróbla w garści ani pojęcia, gdzie mnie szukać. Porwanie nastąpiło już na kosmodronie dlatego, jak mi tłumaczono, bo etykosfera nie znała mnie jeszcze i nie mogła wskutek tego z należytym wyprzedzeniem interweniować w mej obronie. Dużo kładli mi do głowy rzeczy, których nie pojmowałem, ale nie chcąc robić wrażenia głupka — czyż nie dałem się wziąć łatwo na obróżkę — wolałem dyplomatycznie milczeć. Przenosiny do hotelu okazały się przeprowadzką na istny Olimp. Ci biedacy już sami nie wiedzieli, co mają ze mną robić, aby jakoś skompensować przykrości, których doznałem na początku. Nic to, że sypialnię mam złotą, i że to złoto można rozjaśniać lub gasić odpowiednim przyciskiem (noszę go w kieszeni), że w, kasetonach stropu siedzą amorki (budzące zresztą niemiłe skojarzenia), zlatujące się, ilekroć otworzę usta, żeby mi podtykać patery z łakociami, lecz moją odzieżą zajmuje się Merkury, a w kątach między kryształowymi kolumnami łoża (leżę pod baldachimem) stoją na baczność dwie Afrodyty — Anadiomene i Kallipygos. Nie bardzo wiem, po co, bo nic nie robią, a niezręcznie jakoś pytać. Buciki czyści mi Zeus, aparatem podobnym do oszczypka. W ścianie naprzeciw łoża — zwierciadlana tarcza z głową Meduzy, raczej antypatyczną, zwłaszcza że te węże na jej głowie ruszają się i patrzą wszystkie we mnie, dokądkolwiek się ruszę, ale trudno od razu wyjeżdżać z zażaleniami, bo widzę, jak się gospodarze starają. Ten cały Olimp, wykonany dla mnie, żebym się czuł swojsko, męczy jak cholera. Nie .mogę jednak wybrzydzać się — i tak głupio mi, prezes Towarzystwa Przyjaźni przyszedł do mnie z jakimiś dwoma tragarzami, okazało się, że w worku, który przytaszczyli, był popiół, a on posypał sobie nim głowę, padłszy przede mną na kolana. W dodatku ten prezes jest podobny do mnie jak jedna kropla wody do drugiej. Gdy chciałem włożyć koszule do szafy, zdębiałem — stał w niej centaur, co prawda mały jak kucyk. Oddeklamował mi coś, zdaje się po grecku. Nadto jest masażystą i zna się na winach. Rano zbudził mnie duszący obłok ambry, nardu i piżma. Obie Afrodyty stały przy łożu z kadzielnicami, ażem je pognał do kąta, krztusząc się z oczami pełnymi łez. Na moje polecenie Merkury przewietrzył pokój. Wolałbym jednak więcej umiaru w tej gościnności, a też, żeby te Afrodyty ubrały się w coś jednak. Zaczynam się domyślać, jak oni to wszystko zaprogramowali: na podstawie fotogramów z Luwru i innych ziemskich muzeów. Prócz centaura w szafie jest Apollo. Już nie śpiewa — ma mój wyraźny rozkaz. Przejście od kurdlandzkich błot i wiadomej piwnicy z obrożą do tego fantastycznego luksusu było tak nagłe, że nie ustępowało wrażenie snu. Jedzenie świetne oprócz ciemnego sosu, którym wszystko polanę. Jestem w stolicy, zwanej HSPRK. Tłumaczki powiadają, jedna, Esprix, a druga — Hesperyda. Niech będzie Hesperyda. Będę pisał pod datami. Dziś jest piąty błotnia. To nie sos, to nektar. Skąd mogli wziąć przepis, jeśli my go nie znamy? W smaku — majonez z lukrecją. Wylewam, a resztki zeskrobuję ze sznycli łyżeczką. Prezes był dzisiaj znów, żeby zaproponować mi program pobytu. Mam jutro złożyć wizytę pierwszemu felicjantowi. A może nazywa się inaczej, nie zauważyłem. Prezes już nie jest taki podobny do mnie, jak w pierwszym dniu. Widocznie to taki miejscowy obyczaj. Pędzę amorki precz, jak mogę, w obawie o moją tuszę. Muszę też pomyśleć, jak bez urażenia gospodarzy pozbyć się tego olimpijskiego tłumu. Meduzę przesłoniłem ręcznikiem, Kallipydze dałem mój płaszcz kąpielowy. Ale to tylko półśrodki.