Rozumiejąc, że nagromadzonej w społeczeństwie agresji nie można po prostu z dnia ha dzień unicestwić, lecz należy jej dać nieszkodliwe upusty, twórcy etyfikacyjnego projektu zadbali o wygospodarowanie znacznych środków na budowę instytucji szałochłonnych. Wiele z nich działa po dziś dzień. Wspomnę o kilku, bo sądzę, że podobne i nam mogą się przygodzić. Aby zaczynać od małego — Luzanie mają od dawna już we zwyczaju stawiać pomniki osobistościom wybitnym, a zarazem znienawidzonym. Są to tak zwane pomniki niesławy; niekiedy postument otaczają podobne do brązowych urn rozłożyste spluwaczki. Taką wielką alegoryczną grupę z kutymi przekleństwami wystawili mieszczanie jeszcze w ubiegłym wieku trzem Pseudoxixar’om. Ponadto każdy — dawniejszych polityków, który, położył szczególnie fatalne zasługi, przyczyniając się do .powszechnego nieszczęścia; ma swój posągi a co najmniej popiersie; odlewają je. ze specjalnych mas elastycznych, bo inne zbyt szybko ulegają zużyciu. Kikerix zapewnił mnie, że ta sfera plastyki stawia szczególnie wysokie wymagania zarówno twórcom, jak wykonawcom, gdyż podobizny osób w niesławie trzeba produkować z tworzyw odkształcających się wprawdzie, ale powracających przez noc do pierwotnego wyglądu. Praktyka wykazała zresztą, że opłaca się stawiać z tych samych mas pomniki także wielce zasłużonym, bo zawsze trafi się ktoś żywiący do takich zasług zastrzeżenia, a koszty remontu, zwłaszcza monumentów wielkogabarytowych, są znaczne. Dla prowincjuszy zwiedzających Stare Miasto w grupach oraz dla wycieczek szkolnych są przyszykowane na tyłach każdego pomnika niesławy dyskretnie wtulone między żywopłoty skrzynie z odpowiednimi narzędziami, bo musi być zachowana należyta proporcja między ich raźliwością a wytrzymałością posągu. Wyjątek z reguły, oddzielającej sławę od niesławy, stanowią jedynie twórcy etykosfery, zwani jej Ojcami. Żeby położyć kres ciągłym zwadom i starciom u ich piedestałów, przyszło upamiętnić te postacie dwoma oddalonymi od siebie zespołami pomników; podług żywionych przekonań każdy może skierować kroki do tych bądź do tamtych z naręczem kwiatów lub z czymś odwrotnym.
Tak się szczęśliwie złożyło, wyjaśnił mi Kikerix, że automatyzacja przemysłu położyła kres pracy fizycznej w tymże czasie, w którym uruchomiono pierwsze wielkie bystrownie i choć dalekie były od doskonałości, już w trzecim roku po ich ruszeniu liczba nagłych zgonów poczęła spadać, aczkolwiek świat przestępczy na równi z towarzystwami łowieckimi, bandami chuliganów, jako też ekstremiści i inne ugrupowania nie widzące żadnego sensu w życiu wyzbytym przelewu krwi, masowo emigrowały z miast na niezbystrowaną na razie prowincję. Z kolei tłumy uciekinierów z tak nawiedzonych miasteczek i osiedli pociągnęły do wielkich ośrodków urbanistycznych, co wywołało istną wędrówkę ludów.
Był to okres śmiałych eksperymentów socjalnych. W jednym z przystolicznych okręgów próbnie wprowadzono darmowy konsumeryzm bez jakichkolwiek ograniczeń, po zwalczeniu w parlamencie gwałtownego sprzeciwu wielkich przemysłowców, upierających się przy prawach rynku i towaru, chociaż koszty własne wytwarzania wszystkich dóbr jawnie zmierzały ku zeru. Energia nie kosztowała już nic, dostępna jak powietrze, a bodajże jeszcze bardziej, bo niewyczerpalna jako pobierana z przestrzeni kosmicznej.
Bezpłatność dóbr i usług dała niestety okropne rezultaty. Kto żyw gromadził góry zbędnego dobytku, silił się na szaleńcze ekstrawagancje, żeby prześcignąć blichtrem posiadania sąsiadów, krewnych, kogo się dało, a tak wyzwani też nie zakładali rąk. Przyszło budować na zapleczach domostw magazyny i składy odzieży, klejnotów, żywności, część tych dóbr bezpożytecznie niszczała, a trud ich gromadzenia stawał się jawnie nieposilny, co z kolei wtrącało nowobogackich w taką frustrację, że przestrajali pokojowe roboty na prywatne oddziały szturmowe, żeby nękać innych obywateli i doszło do potyczek, a nawet wojen literalnie domowych, jako toczonych między poszczególnymi kamienicami. O co? O nic. Przyszło wreszcie jedno miasto, już stojące w ogniu pożarów, zaryglować i rozbrajać, we wstrząsających murami eksplozjach bomb i kartaczy.
Niby z góry było wiadomo, że absolutny dobrobyt korumpuje absolutnie, znaleźli się jednak idealiści–optymiści wierzący, że lud wrychle się wyszumi. Obecny system, wprowadzony z górą sto lat temu, zadał kłom tamtym idealnym rojeniom. Każdemu obywatelowi przyznaje się kwantum energii do zużycia w ciągu roku. Może ją zużyć na co chce. Można więc obrócić przydział w trzysta tysięcy par spodni ze złotymi lampasami albo w górę czekolady o marcepanowych urwiskach, albo w dziewięćset platynowych latapterów zmuzyfikowanych i tak nagłośnionych, że gdy już nikną za horyzontem, słychać jeszcze ich jerychońską muzykę, lecz nikt już tak obłędnie nie trwoni zasobów, bo trzeba się liczyć z wydatkami, a przydziału nie można zaoszczędzić ani łączyć go z przydziałami innych osób, żeby nie doszło do powstania jakichś tajnych koalicji czy innych wywrotowa zorientowanych zrzeszeń. To, co potrzebne, powołują do chwilowego bytu, a po użyciu wyłączają jak my światło elektryczne. Nie ma żadnych unikalnych przedmiotów i jako podarunek może posłużyć tylko całkowicie oryginalna informacja —o czymś takim, czego nikt jeszcze nie ma, bo nie słyszał o tym i sam też na to nie wpadł. Upominkiem może być więc jedynie coś na kształt przepisu albo recepty. W gruncie rzeczy prawdziwie nowych informacji tego rodzaju nie ma, boż wszechmożliwe tkwią w komputerowych spisach dóbr, a ich niedostępność wynika jedynie z przeraźliwego nadmiaru skomasowanych wiadomości. Byłem z Kikerixem w galerii malarstwa i rzeźby, gdzie na poczesnym miejscu stoi posąg Daxaroxa, polityka, który pierwszy propagował tworzenie tak zwanych deboszarni, czyli szałochłonów. Są to przybytki, dostępne dla wszystkich osób pełnoletnich, gdzie można dać folgę agresywnym namiętnościom. Nie brak Encjan uważających, że Daxarox był to prawdziwy mąż stanu beznadziejnego, lecz ma on i krytyków. Z porady mego przewodnika udałem się do autoklazu. Jest to olbrzymi kopulasty gmach przypominający z zewnątrz okrągły welodrom. Trzeba sobie wybrać pojazd ze stojących na ogromnym podziemnym parkingu, po czym wyjeżdża się pochylnią na zwykły miejski plac, pod otwartym niebem. Wolno tam wszystko — taranować inne samochody, gonić przechodniów, ścieląc szlak przejażdżki trupami i wrakami, a nawet wjeżdżać do domów, walących się z łoskotem w chmurach wapiennego kurzu i w chaosie szczątków. Nie wiem, jak wytwarzane są te miraże, bo wrażenie realności jest nie do zwalczenia. Podobno są tacy, co całe dni spędzają w autoklazach, odczuwając grozę n samą myśl o powrocie pod opiekę etykosfery, tak mają je dość. Istnieją też deboszarnie innego typu, można w nich bezkarnie mordować, podpalać, łupić i nękać upatrzonych dc setnych potów i utraty tchu, ale jakoś nie przyszła mi na nie ochota. Kikerix uważa, może i słusznie, że między amatora—j mi tych przybytków i miłośnikami krwawych widowisk w rodzaju walki byków lub filmów kipiących zbrodnią zachodzi różnica stopnia, ale nie rzeczy. Jedni znawcy widzą w wyszalnikach wzmacniacze niskich instynktów, wzmagające frustrację osób z przyrodzenia okrutnych, inni natomiast zwą to upustem złej krwi, wentylem bezpieczeństwa i psychotechniką defrustrującą nazbyt usilnie pacyfikowane dusze obywateli. Krążą pogłoski, jakoby deboszarnie znajdowały się pod tajną kontrolą Ministerstwa Prewencji i każdy, kto popanoszył się zastępczo i fikcyjnie, ma kartotekę występnych skłonności, żeby można mu było podług jej brzmienia nasyłać odpowiednio przeciwdziałające bystry. Opozycjoniści unikają tych obiektów jak zarazy, mając je w największej pogardzie. Nie brak fatamorganowych symulatów i poza miastem, na specjalnych łowiskach, gdzie od broni zapalonych myśliwych pada najgrubszy zwierz — kurdle, a nawet tysiąctonowe ogniomiotne pyrozaury. Bodaj stąd wzięły się w ziemskich materiałach sprzeczne wieści o smokach zionących ogniem, gdyż one zarazem istnieją i nie istnieją, skoro są fantomami. Nie ja jeden popełniłem fatalną omyłkę, biorąc rozrywki obcej cywilizacji za jej rzeczywistość. To samo dotyczy też tak zwanej latonizacji; naturalnej wielkości manekiny, łudząco podobne do wybranych osób, można sobie zamawiać w filiach Dodomu; Dodom wytwarza wszystko dla gospodarstwa domowego, także na indywidualne obstalunki i nikt tam nie pyta klientów, co zamierzają uczynić z żądanymi obiektami, podobnie jak ziemski konfekcjonista nie okazuje ciekawości, co nabywca odzieży pragnie z nią począć. To po prostu nikogo nie obchodzi, a różnica tylko w tym, że na Encji można zamówić sobie dowolnego androida jak lodówkę.