Выбрать главу

Zrobiłem mniej więcej to, co mówił. Rękaw zmiękł, ale niezupełnie. Czułem wciąż jego nienaturalną sztywność.

— Bo pan nie odszedł jeszcze ze wszystkim od tego projektu…

Staliśmy patrząc na siebie dalej i po chwili materiał stał się zwyczajnie wiotki.

— Jak to się dzieje? — spytałem. Byłem w marynarce przywiezionej z Ziemi. Popielatej, w drobny szaroniebieski rzucik, szewiotowej. Obejrzałem materiał rękawa z bliska i zauważyłem, że maleńkie włoski tkaniny teraz dopiero kładły się, niby sierść najpierw zagrożonego, a potem uspokojonego zwierzęcia.

— Zamiar agresji powoduje zmiany w ustroju. Adrenalina wpływa do krwi, mięśnie sprężają się nieznacznie, zmienia się równowaga jonów i tym samym elektryczny ładunek skóry — powiedział dyrektor.

— Ależ to jest moje ziemskie ubranie…

— Toteż nie chroniło pana w samej rzeczy od początku, ale już po jakichś trzech godzinach. Co prawda niedokładnie — bystry przepoiły wprawdzie materiał, ale pozostał pan dla nich istotą nie znaną, dlatego zareagowały w pełni, dopiero gdy zaczął się pan dusić, tam, w tej ziemiance, nieprawdaż…

— To one rozerwały obrożę? — zdumiałem się. — Jak to może być?

— Obroża rozpadła się sama, bystry wydały tylko rozkaz. Będę to musiał objaśnić panu bardziej szczegółowo, bo to nie całkiem proste…

— A co by było — przerwałem mu, tknięty nową myślą — gdybym tak zdjął marynarkę…? — Przypomniałem sobie naraz, jak tam, w piwnicy, wszyscy usiłowali się na gwałt rozebrać.

— Ależ bardzo proszę… — powiedział dyrektor.

Powiesiłem marynarkę na oparciu krzesła i obejrzałem moją koszulę. Coś się działo z popeliną w różową kratkę — jej mikroskopijne włókienka nastroszyły się.

— Aha… koszula się już aktywizuje — rzekłem domyślnie. — A gdybym tak zdjął i koszulę?

— Bardzo serdecznie zapraszam pana do zdjęcia koszuli… — rzekł gorliwie, wręcz rozentuzjazmowany, jakbym odgadł życzenie, którego nie śmiał wprost wyrazić. — Proszą się nie krępować…

Dziwne było rozbierać się w tej wytwornej sali, w jasnej wnęce obok okien pod palmą. Wyglądałoby to bodaj nie; tak osobliwie, gdybym się obnażał w bardziej egzotycznym otoczeniu, ale metodycznie rozwiązałem krawat, nagi do pasa podciągnąłem spodnie i spytałem: — Czy można, panie dyrektorze?

Aż przesadnie wysunął twarz w moją stronę, ja zaś, nic już nie mówiąc, odwinąłem się na z lekka rozstawionych nogach, które tak gwałtownie mi się rozjechały, jakby posadzka była z naoliwionego lodu, i runąłem jak długi pod stopy Luzanina. Pomógł mi troskliwie wstać, a ja wtedy prostując się, niby to niechcący dałem mu łokciem w brzuch i aż jęknąłem, gdyż było to, jakbym huknął łokciem w beton. Czyżby miał jakiś pancerz pod ubraniem? Nie, widziałem jego cienką białą koszulę między połami marynarki. To musiała być ta koszula. Udając, żem ani próbował dać mu w dołek, siadłem, aby po kolei obejrzeć podeszwy bucików. Nie były już ani trochę śliskie. Najzwyklejsza w świecie skórka zelówek i profilowane obcasy gumowe, jakie zwykle noszę, bo uelastyczniają krok. Przypomniały mi się zbiorowe upadki artystów, kiedy hurmą szli na mnie pod bokiem anioła. A ‘więc to dlatego! Podniosłem głowę i zajrzałem w nieruchome oczy rozmówcy. Uśmiechał się wyrozumiale.

— Bystry w podeszwach? — odezwałem się pierwszy.

— Istotnie. W podeszwach, w ubraniu, w koszuli — jednym słowem wszędzie… Tuszę, że nie zrobił pan sobie nic złego…?

Ukryty za tymi słowami sens był mniej grzeczny: „Gdybyś nie zamachnął się tak mocno, to nie zwaliłbyś się z nóg”.

— Nie ma o czym mówić. A gdybym rozebrał się do naga…?

— Wtedy, no cóż, rozmaicie bywa… nie mogę powiedzieć panu dokładnie, co by zaszło, bo sam nie wiem. Gdyby można wiedzieć, dałoby się może obejść zmory, czyli zabezpieczenia moralne… proszę łaskawie zważyć, że filtrem agresji jest całe otoczenie, a nie tylko odzież…

— A gdybym gdzieś, w jakimś ustroniu, rzucił panu kamieniem w głowę?

— Przypuszczam, że kamień zostałby uchylony w locie albo rozsypałby się przy uderzeniu…

— Jak może się rozsypać?

— Z wyjątkiem nielicznych miejsc jak rezerwaty, nie ma już u nas nigdzie nieuszlachetnionych substancji…

— Jak to — i płyty chodników też? I żwir na ścieżkach? I mury? Wszystko jest sztuczne?

— Nie jest sztuczne. Jest nabystrowane. W tym tylko sensie, jeśli pan chce, sztuczne — mówił cierpliwie, dobierając wyrazów z uwagą. — To było nieodzowne.

— Wszystko — wszystko jest z tych elementów logicznych? Ależ to musiało spowodować niesamowite koszty…

— Koszty były znaczne, zapewne, ale znów nie aż niesamowite, bo to jest w końcu nasza podstawowa masa produkcyjna…

— Bystry?

— Tak.

— A zimą? Chmury? Gdy zamarza woda? l czy wodę można w ogóle zbystrować?

— Można. Wszystko można, proszę pana.

— Artykuły spożywcze też? Ta kawa…?

— Tak i nie. Być może wprowadziłem parta niechcący w błąd co do technologii. Pan sądzi, że wszystko jest sporządzone z SAMYCH bystrów. Wyłącznie z nich. Tak nie jest. One tylko znajdują się we wszystkim, jak, powiedzmy, zbrojeniowa stal w ziemskim żelazobetonie…

— Ach tak? Więc, powiedzmy konkretnie — są w tej kawie? pływają w niej? ale ja nie czułem, pijąc…

Musiałem mieć na twarzy grymas niesmaku, bo Luzanin rozłożył ręce z ubolewaniem.

— W tej ilości kawy mogło być około miliona bystrów, ale one są mniejsze od ziemskich bakterii, nawet od wirusów, a to żeby nie można ich odfiltrować… Podobnie jest z włóknem pana odzieży, ze skórą obuwia, ze wszystkim.

— Więc bezustannie dostają się w głąb organizmu? Z jakim skutkiem? Czy mam je już we krwi — i w mózgu?

— Co też pan! — podniósł ręce obronnym ruchem — opuszczają organizm nie zmieniony. Ciało jest dla nich terenem nietykalnym, zgodnie z naszą ustawą zasadniczą. Istnieją, owszem, specjalne bystry antybakteryjne, lecz stosują je tylko lekarze, w przypadku zawleczonej z zewnątrz choroby, bo nad terenem Luzanii nie ma już żadnych drobnoustrojów chorobotwórczych… Może przejdziemy teraz do dalszych eksperymentów…?

Podszedł do stołu i wyciągnął szufladę. Leżało w niej sporo większych i mniejszych gwoździ, młotek i obcęgi.

— Może zechce pan wbić gwóźdź w blat? — stuknął palcem w płytę palisandrowego stołu.

— Nie chciałbym rujnować panu mebli…

— To doprawdy nie ma znaczenia.

Wziąłem do ręki półkilowy młotek i kilka sporych gwoździ. Zadzwoniłem jednym gwoździem o drugi, po czym kilkoma mocnymi uderzeniami młotka wbiłem czterocalowy gwóźdź do połowy w drewno, aż politura odprysnęła wokół lśniącymi drzazgami. Uderzyłem go z boku — zadźwięczał jak ka—merton. Dyrektor podał mi obcęgi i wytężywszy się, bo gwóźdź tkwił mocno, wyrwałem go, prawie nie skrzywiony.

— I cóż, czy mam go teraz wbić panu… w głowę? — zapytałem— domyślnie.

— Bardzo proszę…

Żeby mi było wygodniej, usiadł lekko pochylony, a ja bez pośpiechu zdjąłem trzewiki ze skarpetkami — nie miałem ochoty wylądować jeszcze raz na podłodze — po czym przyłożyłem mu gwóźdź do czaszki i zamarkowałem uderzenie młotkiem, dosyć lekko, ale tak, że dyrektor drgnął. Zawahałem się, on atoli pospieszył ze słowami:

— Proszę bardziej zdecydowanie… śmiało… Walnąłem więc młotkiem w chropawy łebek i gwóźdź znikł. Po prostu znikł — tylko w garści, w której go trzymałem, została mi szczypta szarego jak popiół miału.