Przerwał, lecz milczałem, więc mówił dalej.
— Poszczególne fazy technologii są jak pływające kry, a społeczność planety porusza się naprzód, przeskakując z poprzedniej kry na następną. To, czy rozziew między dwiema kolejnymi krami nie będzie zbyt wielki, czy więc następny skok się uda,, czy też zmierza w topiel, zależy od loterii kosmicznej, która ulepią planety. Katastrofa jest zawsze w zasięgi możliwości. Ale kiedy los pozwala iść wciąż dalej z kry na krę, ten ruch nie jest ruchem ku statecznemu uspokojeniu. Może nie wiesz, że etykosfera była dla nas raczej, słomką tonącego, aniżeli mirażem doskonałości. Dobrobyt obezmyślnia i rodzi gwałt idący od rozpaczy, nędzę ubóstwa zastępuje nędza rozpasania. Nie mieliśmy innej drogi. Przekonacie się o tym kiedyś, jeśli kry nie rozewrą się przedwcześnie pod waszymi krokami. Oczywiście nie znaczy to, że wejdziecie w bystrosferę; ektotropowych rozwiązań jest wiele jako alternatyw, ale nie różnią się od siebie bardziej niż luzańskie od kurdlandzkiego. Całkowicie otwarta społeczność musi się w końcu stać miazgą tak samo jak dokładnie zamknięta, a ostateczne pozycje równowagi pomiędzy nimi nie istnieją. Nic więc dziwnego w tym, że wieczność też wzięliśmy szturmem od zewnątrz. Pytałeś o Ka–Undrium. Nikt nie wie, czym ono było dla Kliwian. Jak skrzela nie tłumaczą ryby poza wodą, tak pojęcia nie tłumaczą się poza kulturą, co wydała je na świat. Sądzę, że „Ka–Undrium też było formą zespolenia wolności i niewoli. Nie wiem dokładnie jaką, ale nie myślę, by swoistość rozwiązania była ważna, ponieważ w pełni dobrych nie ma. Kliwianie bynajmniej nie różnili się tak bardzo od reszty Encjan. Jeśli zrozumiałeś lub nie zrozumiałeś, pytaj dalej.
— W jaki sposób zabiliście ich? — spytałem. — Czy to prawda, że ogół nie wiedział nic o wojnie? Wasze źródła różnie o tym mówią…
— Nasze źródła kłamią — odparł wielki staruch. Wciąż patrzał bez ruchu w osłoneczniony ogród. — Ale nie tam kłamią, gdzie sądzisz. Historycy toczą wciąż jeszcze nie rozstrzygnięty spór o to, czy zadaliśmy im cios prewencyjny, czy też był to kontratak. Czy główne wprowadzone środki były biologiczne, czy nie. Jak gdyby miało to jakiekolwiek znaczenie. Rzecz w tym, że technika immortalizacji powstała jako technika zagłady. Dopiero potem spadły zdumionym znawcom łuski z oczu i dostrzegli przedłużenie życia poprzez zadawaną śmierć. Wcale tego nie chcieli i dlatego bystry pierwszej generacji służyły ektocydowi.
— Bystry powstały jako broń?
— Tak. Zabijały powoli, niepostrzeżenie i nieodwracalnie. Raz wszczętego procesu ektokowania nie można zawrócić ani przerwać. Bystry rozmiecione nad Kliwią zabiły ją w ciągu kilku lat.
— A lodowiec? Czy to prawda, że…
— Zlodowacenie Południa nastąpiło potem. Nie zajmowałem się szczegółami militariów, więc nie wiem, jak doszło do glacjacji całego kontynentu. Nie uważam, aby to mógł być czysty traf. Jeśli chcesz dowiedzieć się o tym czegoś więcej, i nie wystarczą ci moje przekonania, udaj się do pokutników. Wiesz, kto to jest?
— Tak. Zakon repenitentów, rozpamiętujących los Kliwii.
— Nie ze wszystkim. To bardziej zawiłe. Ale idź do nich. Nie jest to zła rada, chociaż nie tego się dowiesz, czego chcesz.
— Sądzisz, że będę mógł?
— Przypuszczam, że nikt ci w tym nie przeszkodzi. W każdym razie możesz spróbować. Czy masz jeszcze jakieś pytanie?
— Chcę wiedzieć, dlaczego pragnąłeś się widzieć ze mną, skoro sam nie pytasz mnie o nic?
— Chciałem zobaczyć człowieka — powiedział Anix.
Doktryna Trzech Światów
Osoba starego mędrca wywarła .na mnie większe wróżeni od jego słów. Anix wcielał to, co Szekspirowi tylko się wył dawało: zarazem żył i nie żył. Nie był tylko namiastką zmarłego, symulatem, lecz rzetelną kontynuacją istoty sprzed trzyj stu lat. Nie mogłem jednak dać wiary temu, co powiedziani o fiasku ektotechniki. Byłem pewien, że moc ludzi zdecydo wałaby się na taką przemianę, by zdobyć nieśmiertelność, dlaczego więc tu miało być inaczej? Przemilczałem te moje; wątpliwości, ogarnięty nagłym podejrzeniem, że to nie stary filozof odpowie mi na pytanie, lecz chmura bystrów, złączonych w jego postać. Mówiłem sobie wprawdzie, że myślę jak dzikus szukający w aparacie radiowym gadających krasnoludków, ale niezwalczony opór zamknął mi usta. Czy stopniowość automorfozy rzeczywiście zapewniała osobową kontynuację istnienia? Jak można się było o tym przekonać? Zgłębienie tej kwestii wydało mi się ważniejsze od wyprawy do pokutników, więc ją odłożyłem. Tymczasem zaproszono mnie na spotkanie ze studentami i wykładowcami Instytutu Bystretyki. Sala były nabita do ostatniego miejsca, ale z pytań, jakie się na mnie obruszyły, ziała kompletna ignorancja w ziemskich sprawach. Jakiś białopióry student w okularach wciągnął mnie w dyskusję na temat aniołów. Znając je z wizerunków twierdził, że na takich skrzydłach nie można latać. Ponadto tylko upierzony ogon zapewnić może stateczność, ewentualnie pierzaste stateczniki przy kostkach. Powiedziałem, że to obiekty wiary, postaci duchowe, a nie przedmioty badań aerodynamicznych. To go nie przekonało. Ludzie muszą ubóstwiać potajemnie ptactwo, upierał się, w przeciwnym razie skrzydła aniołów nie byłyby upierzone, lecz na przykład błoniaste. Chciał, abym wyraźnie określił nasz stosunek do pierza. Skrzydła są symboliczne, tłumaczyłem, nie oznaczają ptaków i nie chodzi o lotki ani o puch, lecz o niebo, do którego wierzący pójdzie po śmierci. Nastąpiły pytania o płeć i sposób rozmnażania się aniołów. Sugerowałem, że anioły nie mogą mieć dzieci, ale jako słaby w angelologii traciłem grunt pod nogami. Ktoś słyszał o aniołach stróżach i pytał, czy to jest ziemskim odpowiednikiem etykosfery? Ledwie odetchnąłem, ale gdy temat się wyczerpał, padło pytanie o nasze konkurencje rozrodcze. Domyśliłem się, o co chodzi, bo byłem onegdaj na miejskim stadionie świadkiem corocznych biegów godowych. Erotykę zastępuje Luzanom ten właśnie rodzaj wyczynowego sportu. Młodzież obojga płci odświętnie przyodziana staje na bieżniach, a trybuny dopingują biegaczy i biegaczki oklaskując frenetycznie każdy udany akt zapłodnienia. Wyjaśniłem więc, że my nie rozmnażamy się w biegu, więc to nie może być u nas sportem. To nie jest sportem? A więc czym? Począłem bełkotać o miłości. Niestety ześlizgnąłem się z niej w namiętność zmysłową, nieposiężną dla nich i dostałem się w krzyżowy ogień. Namiętność zmysłów? Co to jest? Tak, tak, wiemy, macie inną budowę anatomiczną, nie biegacie, bardzo dobrze, robicie to inaczej niż my, ale czemu te sekrety, te napomknienia, uświadamiania,” ta aluzyjność? Dlaczego w waszej prasie tyle jest reklam z piersiowymi gruczołami? Czy to ma coś wspólnego z polityką? Z walką o władzę? Nie? A więc z czym właściwie? Życie rodzinne? l co z tego? Pociłem się jak mysz, bo nasiadali coraz mocniej, chcąc koniecznie, żebym powiedział, co tak wstydliwego widzimy w zapłodnieniu. Jaki to wstyd? Kto się wstydzi, samiec czy samica? I czego właściwie? Czy religia zabrania się wam rozmnażać? Nie zabrania? Na sali, chciał pech, znajdowało się kilku studentów religiologii porównawczej i ci dołożyli mi najgorzej. Ledwiem rzekł, że religia nie ma nic przeciw dzieciom, jeden z tych mędrków opowiedział o ślubach czystości, które mają się przyczyniać do zbawienia duszy, z czego wniosek, że im kto by więcej napłodził dzieci, tym dalej mu do zbawienia podług naszej wiary. Upierałem się, że nic podobnego. On coś ukrywa! — wołano z różnych stron sali. Zapewniałem gorąco, że wcale nie. Całe audytorium huczało, koniecznie chcąc się dowiedzieć, skąd ten jakiś wstyd, te odosobnienia, intymność, u nich nie ma nic bardziej publicznego, a ja, całkiem zbaraniały, nie potrafiłem tego wytłumaczyć. Jakaś studentka spytała, czy składamy jaja, lecz inni, lepiej poinformowani wyśmiali ją. Ludzie pochodzą od czwororękich nadrzewnych włochaczy, z gromady ssaków, i są żyworodni. Ssaki? Ano tak. Matka karmi dziecko piersią. Piersią? Mlekiem z piersi, samą piersią karmią pelikany. Mleko wzbudziło sensację; Czy serem też? A jak z masłem? Plątałem się w zeznaniach; Może bym w końcu zdołał im zakomunikować dwuczłonowość erotyki, jako duchowej i zmysłowej, ale bariera, użyczająca pierwszej wzniosłości na niekorzyść drugiej, była dla nich nie do pojęcia. Dlaczego taki podział? Czy pokrywa się z rozgraniczeniem cnoty i grzechu? Tak? Nie? Jakiś młody logik, perłowy jak turkawka, wydedukował, że ludzie nie wyznają jak należy własnej religii, bo jakby ją tak wyznawali, to wszyscy dawno już wymarliby bezpotomnie. Zbiorowe samobójstwo celibatyczne! Grzeszą, więc istnieją! Pecco, ergo sum, et nihil obscoenum a me alienum puto! Sala ubrdała sobie, że wszystko wiem, ale nie wolno mi tego zdradzić. Próbowałem w rozpaczy taktyki Sokratesa, pytając, co u nich uchodzi za nieprzyzwoite. Okazało się, że niestety nic. Obelżywe, brzydkie, wstrętne, budzące repulsję, niesmaczne, okrutne, te pojęcia znali, ale nieprzyzwoitości nie. Nieprzyzwoite, to jeść brudnymi rękami! Dłubać w nosie na egzaminie! Przedrzeźniać i wyśmiewać innych! Tak wołali do mnie pełni nadziei, że naprowadzony na właściwy ślad, zdradzę im wreszcie tę zagadkę. Nic z tego nie wyszło. Wśród tumultu, psykania i tupania (zachowywali się już nieprzyzwoicie) dałem nareszcie za wygraną.