Выбрать главу

Jak do tego doszło? Rząd wprowadził etyfikację, kiedy Luzania wiła się w kryzysach. Dobrobyt rozjątrzył społeczeństwo, przyrost ludności rozsadzał miasta, znikały granice między polityką i występkiem. Wszystko to ucichło pod kloszem etykosfery, lecz po czterdziestu latach dały znać o sobie zjawiska całkiem nieznane, bo zarazem korzystne i niepokojące. Były to zmiany na lepsze, których nikt nie planował ani nie zamierzył. Zmniejszał się przyrost naturalny, przestały się rodzić dzieci ułomne i niedorozwinięte umysłowo, rosła przeciętna długość życia. Przez jakiś czas rzecznicy etyfikacji tłumaczyli to uszlachetniającym umysły wpływem bystrosfery. Sensację wzbudziło dopiero orzeczenie lekarzy, że starych ludzi przestają trapić typowe w ich wieku złamania kości, bo ulegają one powoli metalizacji. Wrastając w piszczele i golenie, mikroskopijne nici metalu zwiększały wytrzymałość szkieletów. Tego fenomenu nie dało się już uniewinnić ogólnikami o wychowawczym działaniu etykosfery; był niewątpliwie dziełem samowoli bystrów. Zanik złamań nie byt zły — złe było to, że bystry robią coś, czego im nie zlecono. Intelektualiści, z którymi każdy rząd pod każdą gwiazdą ma same kłopoty, znów zaczęli wielkim głosem pytać, kto właściwie kim włada: żyjący — bystrami czy bystry — nimi? Czyżby udało się stworzyć, pytali sardonicznie, raj doskonalszy od wymarzonego?

Bystretycy pozostawali niewzruszeni, tłumacząc na wszystkie strony, że nic niedobrego się nie dzieje. Etyka nie daje się wprost przekładać na fizykę. Gdy powiesz „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”, nie musisz nic dodać, bo każdy wie intuicyjnie, co mu niemiłe. Gdy jednak wcielać takie przykazania w fizykę generalnie remontowanego świata, nie ma już jako odwołania niczyich intuicji. Układa się programy dla elementów logicznych, które podlegają im, nic nie rozumiejąc. Bystretyk nie pracuje jak moralista, lecz jak matematyk budujący system dedukcyjny. Taki system wynika z założeń zwanych aksjomatami. Z aksjomatów wynika zwykle więcej, niż wiedział ten, kto je ustanowił. Geometria określa punkt, prostą i płaszczyznę, a potem się okazuje, że wbrew zdrowemu rozsądkowi wynika z tych definicji i taka płaszczyzna, która ma tylko jedną powierzchnię. Programiści zlecili bystrom troskę o. dobro społeczeństwa, a one troszczą się bardziej, niż ktoś by się spodziewał. Czy to źle? To przecież doskonale, wszak miały czuwać nad zdrowiem, więc czuwają, ale stare kości stają się łamliwe powoli, i nie można przewidzieć, kiedy się złamią. Nie mogąc udaremnić tego, co miały udaremnić, bystry przeszły do radykalnej profilaktyki. Medycyna nie ma żadnych zastrzeżeń wobec metalizacji szkieletów, więc nie ma powodów do alarmu. Bystry wcale nie wymknęły się spod Imperatywu życzliwości, toteż wszystko jest w porządku.

Tymczasem i pogoda ulegała zmianom. Znikały znaczniejsze skoki ciśnienia, cyklony omijały terytorium Luzami, cóż by to znów miało znaczyć? Fronty burzowe, okluzje i elektryczność atmosferyczna powodują stresy, więc i w tej dziedzinie bystry zabrały się do opieki, regulując klimat. Cóż, pytali bystretycy znów hałasujących opozycjonistów, tęsknicie za trąbami powietrznymi i tajfunami? Teraz jednak, zarysował się rozłam i wśród biegłych. Jedni upierali się, że dyrektywa dobra zawsze będzie trzymać w ryzach inicjatywę bystrów, a inni powtarzali, że zło już się stało, bo każdy, kto odnosi nieproszone korzyści, podlega ubezwłasnowolnieniu.

Rację mieli, jak się niebawem okazało, jedni i drudzy. Przyszło do niesamowitych zdarzeń. Coraz więcej starych ludzi nie umierało do końca. Tak to nazywano. Tracili siły, kładli się na łoże śmierci, ślepi i głuchli w bezprzytomności, i trwali w takiej zawieszonej agonii całymi miesiącami. Rodziny czekały ostatniego tchnienia, lecz zgon nie przychodził. Co okropniejsze, ciało już wystygłe zaczynało się nagle poruszać, ręce i nogi wykonywały chaotyczne ruchy, aż znów wracał niepojęty letarg. Zdarzyło się nawet, że serce przestawało bić, ale i to nie było znakiem śmierci, bo rzekomy trup nie ulegał rozkładowi. Dopiero od Tiuxtla dowiedziałem się, że to nie Luzanie sami wynaleźli ektotechnikę, lecz dowiedzieli się o niej od bystrów. Bezmyślne i sprawne pracowały wciąż tak, jak im nakazano. Miały podtrzymywać życie, więc podtrzymywały je przeciw konaniu. Organizm stawał się terenem ich zaciętej cichej bitwy o ratunek ledwie kołaczącego życia. Mózg umierał na dobre, temu nie potrafiły zapobiec, więc ratowały, co się jeszcze dało. Odkrycie to było początkiem wielkiej wrzawy. Fachowcy, wprost zachwyceni, wzięli się od razu do dalszego doskonalenia bystrów, bo zaświtała im nadzieja nieśmiertelności poza śmiercią. Głusi na wszelkie protesty, głosy oburzenia i trwogi, eksperymentowali na zwierzętach. Opozycja wołała, że nie może być bardziej szyderczego spełnienia marzeń o żywocie wiecznym, niż otrzymać taki dar podsunięty skrycie, po złodziejsku, cichaczem wprowadzony w ciała. Zostać przymusowo skazanym na nieśmiertelność toż to urągowisko, a okazywany przez bystroników entuzjazm świadczy o ich profesjonalnym szaleństwie. Referując mi wydarzenia sprzed trzystu lat, Tiuxtl nie ukrywał ich makabryczności. Pośpiech, z jakim bystretycy przenieśli ektotechnikę ze zwierząt .na Encjan, dat koszmarne skutki. Liczyli na to, że kiedy na ulicach pojawią się pierwsi nieśmiertelni przechodnie, ogół oceni to należycie i odwróci się od opozycyjnych krytyków. Tymczasem już po niespełna roku przyszło zamykać pierwszych kandydatów do wieczności w specjalnych azylach. Jedni z dnia na dzień sztywnieli tracąc przytomność, i to było jeszcze najmniej okropne, bo wielu wpadło w szał. Wspinali się jak małpy na drzewa czy ściany, wskakiwali na bliskich, rzucali się z okien, nie robiąc sobie zresztą nic złego, bo czuwała nad nimi bystrosfera. O ile mi wiadomo, stąd wzięły się właśnie pogłoski o „naskoczycielstwie”, „wczepinach” i „lalonizacji”, fałszywie przedstawione w pismach naszego ministerstwa. Było to tym fatalniejsze, że w zetyfikowanym środowisku nikogo nie można krępować ani powstrzymać siłą. Nawet potężne dawki środków uspokajających nie skutkowały, bo lekarze mieli do czynienia nie z szalejącymi starcami, lecz z całą potęgą bystrów, które nie dawały uśmierzyć wyników swej unieśmiertelniającej roboty. Tragedia, zauważył Tiuxtl, powinna mieć w sobie dostojność, tymczasem zacne starania o wieczne życie zapełniły ulice i domy bijatyką niepoczytalnych staruszek i staruchów z przerażonym otoczeniem. Zamiast przekonać społeczeństwo do immortalizacji, bystretycy skompromitowali ją nieodwracalnie i kiedy rzecz się wyjaśniła, nikt nie chciał nawet słyszeć o nieśmiertelności. Zwierzęta, na których robiono eksperymenty, mają prostsze mózgi i dlatego znosiły ektokowanie bez szwanku. Późniejsze sukcesy nic bystronikom nie pomogły. Kto może teraz wiedzieć, pisali dysydenci, czy nasze przymusowe doszczęśliwianie na tym się skończy? Kto zaręczy, że bystry nie przenikają z rządowego błogosławieństwa do grobów, ażeby paradować nas znajomymi kościotrupami, dziarskim marszem wracającymi z cmentarzy? Nie przychodzą już na świat ułomne dzieci i to jest ponoć dobre — ale skąd możemy wiedzieć, jakie inne jeszcze dzieci przestały się rodzić? Skoro bystry udaremniają poczęcie ułomnych, znaczy to, że dokonują selekcji zapłodnień, a skoro tak, to gdzie pewność, że nie gubią w zarodku innych dzieci, na przykład takich, co mogłyby wyrosnąć na zawadę etykosferze? Gdyby bystry były stroną, gdyby można się z nimi porozumieć, poddać je indagacji, wyperswadować im te zacne potworności, gdyby umiały wskazać kierunek swych działań i jego racje, pół biedy, ale to jest przecież niemożliwe! Chęć dyskutowania z etykosferą zawiera tyleż sensu, co chęć wypytywania prądów atmosferycznych o jutrzejszą pogodę. Włada nami bezduszna aktywność, doprawiona fizyce zastanego świata i nic nie może dowieść, że ten nowy świat zawsze będzie światem życzliwym — że jego opiekuńczy uścisk nie stanie się za pięć lub za sto lat morderczy… Kiedy Tiuxtl mi to mówił, musiałem myśleć o Anixie. Zdecydował się na ektokowanie wśród społeczeństwa dyszącego nienawiścią do uczonych, bystrotechników, pewno i filozofów jak on, bo zrozpaczony, bezsilnie wściekły tłum — a toki przecież wołał o pomstę — nie bierze się do rozróżnień winy. Gdyby nie etykosferą, doszłoby niechybnie do gwałtów i samosądów, tymczasem fachowcy, zamiast bronić się czy usprawiedliwiać, wskazywali na obelgi, jakimi ich obrzucano, i na odrazę, którą budzili, jako na dowody swej nieustającej słuszności — bo gdyby etyfikacja naprawdę była zniewoleniem umysłów, mówili, to nie dopuściłaby do powszechnego wrzenia. Oczywiście nikt nie chciał ich słuchać. Ektoków odosobniono jak trędowatych, przy czym cokolwiek z nimi czyniono, opinia miała za złe. Poszły słuchy, że ich potajemnie uśmierca jakimiś stalowymi prasami czy młotami, w czym była taka szczypta prawdy, że istotnie znalazły się rodziny żądające odjęcia ich ektokom nieśmiertelnośei nawet przez zagładę, jeżeli inaczej nie da się tego zrobić.