Udatne immortalizacje następnego dziesięciolecia przeprowadzano w największej tajemnicy, a jednak nie dała siei utrzymać, z takim efektem, że społeczeństwo ogarnęła gorączkowa podejrzliwość — teraz już nie tępota, lecz inteligencja miała świadczyć o trupim pochodzeniu. Musieli zmieniać twarze, nazwiska, porzucać rodziny, żaden też nie mógł nigdzie osiąść na stałe, bo samą swoją nie kończącą się obecnością kłuł sąsiedztwo w oczy. Byli to więc tułacze, szukający pomocy lekarzy i kosmetyków, aby nadawać sobie wygląd pozornej starości. Widząc rzecz w takim impasie — pomówienie o nieśmiertelność stało już się obelgą i tak posądzonemu groził społeczny bojkot — rząd porzucił kampanię propagandową i powziął odwrotną decyzję. Aby udo— . wodnic sobie i opozycji, że nadal sprawuje kontrolę nad bystrosferą, powstrzymał wdrażanie ektotechniki. Odtąd wieczności można było udzielić tylko zasłużonym jednostkom na ich żądanie. Odwrót był dość zręczny, bo nadał miano szczególnego przywileju operacji, ustawowo dostępnej wybrańcom, choć ludność widziała w niej hańbę. Manewr ten powiódł ślę i uspokoił umysły. Mimo to zaszła w stosunku Luzanów do etykosfery wyraźna zmiana. Widać to było z potocznego słownictwa, jakie notują też materiały naszego MSZ. Ogół traktuje swój udoskonalony świat jako antagonistę o osobowych cechach i nie ma już na to rady. Zbiorowa wyobraźnia sięga pod wpływem zatajonych lęków po tradycyjne, mityczne fantazmaty, ucieleśniając w konkretną postać to, co jest bezcielesne i nieosobowe. Lecz ponad takimi naiwnymi wyobrażeniami trwa rzeczywistość nie mniej zagadkowa niż pierwotny świat naturalny, który miał się zmienić w błoga Arkadię. Nie mniej zagadkowa, skoro można jej przypisywać życzliwość, obojętność lub nieżyczliwość — znów patrząc w byt tak, jak filozofia starożytności. Odrzucona nieśmiertelność to nie dowód, że można po wieki zaufać bystrosferze. Nazbyt dobroczynny opiekun został powstrzymany na pewnym odcinku, lecz cóż z tego? W każdej chwili może dojść do nowych „Zamachów Dobra”, jak je nazywają. Klasyczne pytanie „Ouis custodiet ipsos custodes?” nie daje się unicestwić. Ot, choćby w sferze codzienności: każdy robi, co chce — jak jednak odpowiedzieć na pytanie, czy on sam tego chciał, czy tkwiące w nim roje bystrów? Dopóki nie wykluczy się tej alternatywy, dopóty muszą trwać rozstaje Trzech Światów i nie można oddać zbiorowego losu pod wiekuistą opiekę. Etykosfera na pewno jest w dyrektywach dobra, ale czy nie jest czasem zbyt dobra, nie wiadomo, odkąd obiecująco uśmiechnęła się do Encjan twarzą trupiej nieśmiertelności.
Jak słyszałem od Tiuxtla, wiele grup badawczych pracuje nad utworzeniem nowych systemów nadzoru, niezależnych od etykosfery. On sam uczestniczył w projektowaniu tak zwanego zwierciadła informatycznego, które miało, zawisłe ponad bystrosferą, umożliwić pomiar jej ingerencji, co pozwoliłoby ustalić, gdzie kończy się osobnicza wolność i zaczyna potajemne zniewolenie. Informatycy udowodnili jednak, że i ten wyższy poziom kontroli nie byłby ostatecznym, gdyż oznaczałby tylko ustanowienie nad bystrowym nadzorcą kontrolera wyższej rangi. Przyszłoby z kolei badać i jego lojalność…, a to jest już początkiem budowania nieskończonej piramidy nadzoru. Pytałem Tiuxtla, czy nie uważa tych obaw za przesadne. Wszak od tyluset lat dzieje im się pod uszlachetniającym ciśnieniem dobrze, a jeśli nie całkiem dobrze, to w każdym razie lepiej — czy chociaż tylko nie gorzej — aniżeli w dawnych wiekach pełnych zbrodni i krwi, czy więc sporządzony stan rzeczy nie zasługuje przynajmniej na umiarkowane zaufanie? Ależ nie o to chodzi, odparł, że mamy ten stan rzeczy za zły, tylko o to, że nie wiemy, czy znajduje się pod naszą kontrolą! Moglibyśmy się z niejakim dwuwładztwem, ustaliwszy, dajmy na to, że zmajoryzowaliśmy nadzór i mamy w ręku dwie trzecie, a jedną trzecią oddaliśmy bystrowym plenipotentom…, ale nie mamy pojęcia, jaki jest ich rzeczywisty udział w decyzjach o naszym losie. Możliwe, że każda społeczność kosmiczna buduje swoją etykosferę i każda rozwija się przez tysiąc lat, a potem ulega od samokomplikacji lub innych, nieznanych przyczyn zwyrodnieniu, i to nie w jednej chwili, lecz stopniowo, aż etykosfera obróci się w etykoraka… Idziemy w przyszłość bardziej niewiadomą od naturalnej, i to budzi naszą trwogę, a nie dyskomfort ugrzeczniających zakazów… Zważ, ziemski przyjacielu, że etyfikacji niepodobna odrzucić częściowo, tak samo jak industrializacji! Jak twoja ludzkość zmarniałaby po likwidacji przemysłu, tak my okazalibyśmy się bezradni po strzaskaniu złochłonnego klosza i nasz zwrócony w przyszłość lęk oczekiwania klęski obróciłby się w klęskę natychmiast…
Mówił tak, a ja myślałem, że zaczynam rozumieć ich tęsknoty za kurdlandzkim prymitywizmem, bo nie zdawały mi się już tak głupie, jak dotąd. Ponadto ja, sypiający zawszą jak suseł, co jest zresztą zawodowym nawykiem astronauty, zacząłem budzić się po kilka razy każdej nocy, nie to, żeby dręczony koszmarami, ale nadzwyczaj zdumiony treścią snów, jakich nigdy dotąd nie miewałem. Śniłem siebie jak ciasto na stolnicy, wyrabiane ogromnymi rękami, raz na kluski, to znów na pączki, i ocykałem się przy wrzucaniu we wrzątek. Czy moją głowę stać na coś takiego, myślałem, czy nie wśniły tego we mnie miliony bystrów, panoszących się w mózgu? Obracałem się na drugi bok wzdychając do chwili, kiedy wejdę na pokład, żeby wracać i nawet szwajcarskie więzienie wydawało mi się wówczas bezpiecznym portem.
Per viscera ad astra
Pamiętliwy Tiuxtl zaproponował mi u początku lata wyprawę we dwóch do Teltlineu, żeby szukać klasztoru mnichów repenitentów.
Przyjrzałem się temu zdaniu z niezadowoleniem. Szczęśliwy kronikarz, tkwiący w swojszczyźnie z czytelnikiem, bo rozumieją się bez jednego słowa. Powie „lato” i tamten już widzi łany zbóż pod obłocznym błękitem, czuje rozbrzęczane gorąco pasieki, powie „klasztor” i od razu widać ciężką budowlę, czcigodne mury, słychać skrzypiącą furtę, a ja, co powiem słowo, to wprowadzam w błąd. Jeszcze ktoś pomyśli, że Luzanie nie mają nic na głowie oprócz bystrosfery, że rajcują o niej od rana do nocy, albo gnając jak strusie wciąż się zapładniają na stadionach. Ależ to tylko mnie, obcego, szczególnie frapowało, nie zostawiając miejsca na opis też ważnych, innych rzeczy. Cóż, muszę ponawieszać objaśnień temu niby to prostemu zdaniu, które ma być początkiem końca.
Tiuxtl nazywał się już Totoltek, kiedy pojechał ze mną do Teltlineu, bo nazwiska luzańskie odmieniają się podług tego, co kto robi. Teltlineu, jak wyjawia nazwa nieobecnością liter „r” oraz „x”, to „dzikoświęta głusza duchowych prób i błędów administracji państwowej”. Wygląda niczym rezerwat natury: na pół wyschłe bagna, tundra i suchodrzew, a jest częścią ziemi niczyjej, opasującej półpierścieniem Luzanie wzdłuż granicy z Kurdlandią, niczym kordon sanitarny, stężenie bystrów nie może bowiem spaść nagle do zera jak ucięte. Dzikość oznacza bezbystrowie, a świętość — szansę trafienia na zakonników, bo choć mówi się o ich klasztorze, jest spisany jako ich reguła, i nic nadto, stanowią bowiem zakon koczowniczy i co dzień przenoszą się na inne miejsce. Teraz „próby i błędy”. Dwieście lat temu opozycja wymogła na rządzie ustawę, nakazującą każdemu urzędnikowi udać się raz na rok do Teltlineu i wędrować tam przez tyle dni, ile wynosi stopień jego zaszeregowania. Starszy referent na przykład musi pielgrzymować dwa tygodnie, bo ma czternasty stopień. Tiuxtl, ubiegający się o stanowisko naukowego radcy w MSZ, odwalił już był swe pątnikowanie (tak bez szacunku wyrażał się o nim) w zimie, żeby uniknąć komarów ściągających znad błot Kurdlandii w głównym sezonie pielgrzymek, i nazywał się wtedy Tuxtullix, co mniej więcej oddają słowa „Tiuxtl poza dobrem u swojego zła”. Że niby na bezbystrowiu każdy ujawnia swą najgorszą stronę, wyzwalając się z etycznych popręgów. Poznanie takich przywar jest szczególnie ważne w administracji, toż bystry nie mogą się wtrącać do urzędowania, więc przykry urzędnik może zalewać petentom sadła za skórę. Co prawda nikt nie słyszał o takim, którego pielgrzymka kosztowałaby posadę, choć po powrocie każdy musi oddać do inspekcji afektologicznej swoją ksandię. Ksandia przypomina różaniec, a nosi się ją na gołym ciele, żeby notowała najmniejsze drgnienie woli i uczuć. Zwykłym turystom straż wiesza na szyjach — przy przekraczaniu granicy — ksindry, chroniki, które mają ich chronić przed napotkanym pątnikiem, gdyby „ujawnił swoje zło”. Nie wolno rozkręcić ani ksandii, ani chronika, nie wolno też wiedzieć, jak działają. Mało, że jest to wzbronione, bo te urządzenia tak egzekwują zakaz, że nie można ich się pozbyć. Z podszeptu Tiuxtla rzuciłem mój chronik w krzaki i natychmiast pognał za mną, z cicha klekocząc koralikami. Właściwie nie byłem dostatecznie ścisły, mówiąc o ksindrach. Chronik przed użyciem to indr; nastawiony na konkretną osobę, otrzymuje przedrostek podług jej nazwiska, a ponieważ Tichy to po luzańsku Ks, mój tylko mogę nazwać ksindrem; przetłumaczone na ludzki język znaczy to mniej więcej „tichobieżny ratownik”.