Tymczasem z mroków, pełnych paskudy i chłamu, wyłaniały się wynędzniałe, obdarte postaci z jakimiś kubłami i miotłami na ramieniu. Zorientowałem się prędko, że przychodzą zwykle po śniadaniu i obiedzie (kurdla, nie naszym), by wyporządzić trochę przestrzeń żołądkową. Byli to więc niby zamiatacze, lecz w życiu nie widziałem czegoś bardziej nieporadnego i niechlujnego od ich roboty. Kręcili się w kompletnym bezhołowiu. Jeden, wyjątkowo rozmowny, inni bowiem, nagabywani, w ogóle nie chcieli się odzywać, powiedział mi, że mają miotły funkcyjne, ale nie używają ich, raz, że by się zdarły i przy kontroli poleci premia, a dwa, bo to by mogło „MU” zaszkodzić. Najbardziej zdziwił mnie ich marazm. Obojętnie mijali nas i nasze pojazdy, unikając tylko światła reflektorów, rozwidniających ciemność, łażąc jak somnambulicy w transie, lecz ilekroć mieliśmy na obiad byrrbycię, co najmniej pięciu stało pod iluminatorem wciągając chciwie jej zapach. Za nic nie chcieli jednak wejść do środka i tylko ten jeden gadatliwy przyznał, że nie wolno im się kumać z obcymi, więc udają, że nas nie ma. Zdaje się, że sam przestraszył się tego, co powiedział, bo już go odtąd nie widziałem. Obyczaje kurdla były mi zrazu obce, ale wnet połapałem się, że z rana i w południe trzeba szukać wyżej położonych miejsc albo chować się w domku, bo żarł pomału, ale pić zaczynał nagle, r niesłychanym zapamiętaniem, co objawiało się istną Niagorą, buchającą stamtąd, gdzie zwykle słońce stoi w zenicie. Łykał przy tym powietrze i żołądek robił się wtedy dwakroć większy, potem zaś przeciągle bekał, jakby wicher wył między skalnymi turniami. Referent miał Człaków za nic, ale Tiuxtl przycisnął raz dwu miejscowych do ściany żołądkowej i nie puścił, aż usłyszał, że są wysokimi funkcjonariuszami — jeden podawał się za wątrobiarza, a drugi za śledziennika. Tiuxtl puścił wolno obu mówiąc, że łżą jak najęci, by dodać sobie splendoru etatami w ważnych życiowo organach. Powiedzieć o kimś, że jest z organów, to w kurdlu nie byle co. Zresztą i Tiuxtl miał tego kurdla za zipiącego ostatkiem sił, żeby dociągnąć do cmentarzyska i złożyć w nim kości. Ot, stare bydlę po kasacji, dawno wycofane z obiegu, lecz jak to u Człaków, dalej w nim siedzą ze względu na trudności mieszkaniowe, ostatni opuszczają takiego kurdla pracownicy zakładu oczyszczania miastodontów, a nie sprzątają, bo im się nie chce. Kubły i miotły noszą, bo inaczej nie byłoby znać, .że pracują. Wszyscy są markierantami, jaka płaca, taka praca. Pierwszego dnia nie jadłem obiadu, choć poeta—referent kusił mnie kartą dań, Jakie mógł serwować undort, lecz myśl, z czego je sporządzi, odbierała mi apetyt. Chciałem jak najprędzej wyjść na świeże powietrze, coraz bardziej zdziwiony, że moi towarzysze godzą się z tym uwięzieniem, aż zaczęło mi się zdawać, że nie tytko godzą się, ale gustują w nim. Czemu? Czyżby od starannie ukrywanej satysfakcji, że nie ma tu ani jednego bystra? Śmiali się, gdy wprost o to zapytałem, ale w tym śmiechu była jakby nutka zażenowania.
Drugiego dnia, gdy Tiuxtl po śniadaniu (jadłem już, cóż miałem robić) puścił adapter, nie mając ochoty na muzykę i nie chcąc siedzieć z założonymi rękami, zażyłem najpierw wspinaczki na; stromiźnie pod wpustem, lecz było tam niebezpiecznie ślisko, a o wbijaniu haków ani mowy, udałem się więc w stroju płetwonurka na dalszą przechadzkę — do dwunastnicy. Referent towarzyszył mi do odźwiernika, kazał też, jak trzeba łaskotać sphincter pylori, żeby się rozkurczył i przepuścił, dalej nie chciał jednak iść. Wziął ze sobą gruby zeszyt i ołówek, może naszło go natchnienie i szukał samotności. Za odźwiernikiem było dość nawet przestronnie i szedłem raźnym krokiem, aż na rozstaju drogi żółciowych ujrzałem w ścianie parę butów. Musnąłem je niewidzącymi oczami i poszedłem dalej, pogrążony w myślach. Zastanawiałem się, co sądzić o moich Luzanach, którzy mieli Człaków niby to w pogardzie, a chcieli siedzieć z nimi w tych kloacznych jaskiniach i wcale nie było im pilno do wyjścia na wolność. Smak egzotyki? Prymitywnego bytowania? Gdyby tu był ze mną jakiś freudysta, zaraz powiedziałby, że dla Encjan tkwić w środku kurdla znaczy wrócić do łona, na pewno wyjechałby ze swoimi symbolami, a ja bym go sklął, bo oni nie mają żadnego łona. Zresztą, czy warto się było wdać w wyobrażaną kłótnię z wyimaginowanym freudystą? Jest w tym jednak jakaś zagadka, pomyślałem, i w tej chwili dopiero dotarły do mej świadomości wyminięte buty w ścianie. Zwróciłem tam latarkę i zobaczyłem, jak się ruszają. Do sedna tej zagadki mogłem przynajmniej dobrać się od razu. Widziałem tylko wibramowe podeszwy i trochę ścięte obcasy. Pociągnąłem za jeden, potem za drugi i ze ściany zaczął wyłazić tyłem niczym rak, chudy, wysoki Encjanin, też w stroju płetwonurka. Ani trochę nie zaskoczony moją obecnością, przedstawił mi się jako profesor Xouder Xaater, kierownik katedry anatomii kurdla w Ixibrix, obecnie zajęty pracą polową. Nie pytając, ktom zacz, objaśnił mi topografię tego odcinka jelit, zwłaszcza entuzjazmowało go diverticulum duodeno–jejunale Kaateri: tak, to miejsce nosiło jego imię, gdyż dowiódł błędności tez szkoły Xepsa, jakoby to diverticulum nigdy nie bywało verrucinosum. Profesor zachodził drogę temu kurdlowi od ładnych kilku dni, gdyż tępe bydlę nie chciało go za żadne skarby połknąć, chociaż kładł mu się posolony pod paszczę. Słowa te przywiodły mi na myśl przykre wspomnienia lunaparkowego Księżyca, który wziąłem za planetę i dałem się ogłupić rzekomym polowaniem na kurdle. Porzuciwszy z pewnym ociąganiem brodawki żółciowe, profesor wrócił ze mną do żołądka. Gdy sądził, że tego nie widzę, popatrywał ukradkiem na moje nogi, lecz zaraz odwracał wzrok. Potem się okazało, że brał mnie za obciążonego wrodzonym kalectwem. Jako anatom postawił mi rozpoznanie deformitatis congenitae articulationum genu, przypadek dość rzadki i fatalny, utrudnia bowiem niezmiernie życie, zwłaszcza chodzenie, a normalnie, czyli po encjańsku, usiąść taki inwalida w ogóle nie potrafi, lecz jako osoba kulturalna udawał, że tego nie widzi, i było sporo śmiechu, kiedy się zorientował, że ma do czynienia z człowiekiem, bo zapomniałem mu to wyjawić, aż sam się spostrzegł, gdyśmy obaj zdjęli maski tlenowe. Było to już za odźwiernikiem i z wysokości poczęły lecieć na nasze głowy całe kępy krzaków i grudy ziemi. Ten stary kurdel był potwornie żarłoczny, a profesor naglił do pośpiechu, bo zewsząd płynęły już strumienie soku żołądkowego i jasne było, że się na tym nie skończy, toż taka strawa wywołuje zgagę, więc i pragnienie. Rzeczywiście lunęło jak z cebra, myśmy jednak zdążyli dopaść zbawiennego schroniska i nie zmoczyła nas ani jedna kropla. Moi towarzysze grzecznie powitali profesora i zaprosili go na byrrbycię. Już się grzała w kociołku. Ciekawe, że zamiast frykasów, jakie mógł serwować undort, woleli tę juchę, wypełniającą pomieszczenie zapachem, którego nie nazwę atrakcyjnym. Siedliśmy kręgiem i popijając zupę czarkami, gwarzyliśmy w najlepsze. Profesor zabawił nas opowieścią, jak to w zeszłym roku Odkrył w topieli przy tak zwanym Kurhanie Przewodniczącego ugrzęzły w mule szkielet olbrzymiego kurdla z czterdziestoma szkieletami człackimi w środku. Dzięki temu zatriumfował nad archeologami, którzy pod przewodem innego anatoma, docenta Xipsiquaxa (albo podobnie), upierali się, że kurdel nie może żyć pod wodą. Otóż naturaliter nie może, ale daje się wytresować na łódź podwodną, o nasz anatom udowodnił to przy pomocy dowodu rzeczowego, jakim był peryskop, odnaleziony przy kościotrupie. Docent spóźnił się o dwa dni i kiedy przybył z dzwonem nurkowym, szkielet grzał się już na słońcu pod opieką preparatorów, a do peryskopu przyczepił profesor transparent ze złośliwym napisem CITO VENIENTIBUS OSSA!