Выбрать главу

Mają ci uczeni problemy, myślałem, pijąc byrrbycię tak, jak łykałem jako dziecko rycynus, to znaczy zatykając sobie gardło miękkim podniebieniem, a jednak piłem, nie chcąc wypaść z kompanii. Zakonnik siedział z nami, nie na materacu, ale na swoim głazie, bo dał się ubłagać i zwalił go wreszcie z barków. Wiedząc, że jestem człowiekiem, uznał za rzecz dopuszczalną złamanie reguły i tak przyszło do rozmowy, w której okazał się daleko bardziej rozgarnięty, niż sądził Tiuxtl. Nie wymówiłbym jego nazwiska, było całkiem inne niż wszystkich Luzanów, chrypliwe i bezgłośne. Wszyscy mnisi mają takie, bo nowicjat w zakonie zaczyna się od wyboru kliwiańskiego nazwiska z zachowanych kronik. Odtąd mnich jest zarazem sobą i owym Kliwianinem. Wiadomość ta rozpaliła moją wyobraźnię. Oczekiwałem niesamowitych rewelacji — że wyznają wędrówkę dusz i mówią przez nich zmarli Kliwianie, czy też na misteriach wyczytują z uratowanych dokumentów straszne zaklęcia Ka–Undrium, co wystawia ich wiarę na szwank, ale właśnie w jej zagrożeniu mogą się dopatrywać swej pokutniczej misji, zdolnej przy masowych nawiedzeniach przeistoczyć pobożnych mnichów w organizację mścicieli. Brat furtian ostudził moją rozognioną wyobraźnię oświadczając, że nic nie wie o Kliwianinie, którego nazwisko sobie przybrał, ani o innych Kliwianach poza tym, że nie wierzyli w Boga, więc oni wierzą teraz za nich.

— Jak to — pytałem srodze zawiedziony — macie te ich kroniki i nawet nie próbujecie ich studiować?

Mnichowi zrobiło się pewnie gorąco od byrrbyci, strącił bowiem z głowy kaptur i patrząc we mnie opierzonymi promieniście oczami rzekł:

— Owszem, czytałem te pisma. Każdy z nas może czytać, jeśli chce. Nie brak też w naszym nowicjacie kleryków, wstępujących do zakonu nie dla skruchy i nie z wiary, lecz w nadziei, że w Kliwianach znajdą zakrzepłą esencję najczarniejszego Zła. Tacy rychło nas opuszczają. Dziwisz się, cudzoziemcze? Czytamy te kroniki, żeby uczyć się kliwiańskiego, bo zresztą nie ma w nich nic…

— Jak to nic nie ma…? — spytałem powoli. Zacząłem go podejrzewać o chęć ukrycia prawdy.

— Nic oprócz frazesów. Ot, pusta gadanina propagandowa. Sypanie ogólnikami w oczy. Dziwisz się? A słyszałżeś kiedyś o władzy, co nie sypie obietnicami szczęścia, lecz zapowiada rozpacz, zgrzytanie zębów, własną nikczemność i moralną zarazę? Żadna tego nie przyrzeka. Czy u was tak nie jest?

— Mniejsza o nas — odrzuciłem prędko. — Ale ich Ka–Undrium? Co to było? Czy wiesz? Czy wolno ci to powiedzieć…?

— Zawsze to samo — wzruszył ramionami. — Ka–Undrium w najściślejszym tłumaczeniu to tyle, co BŁOGOSFERA.

Aż mnie zatchnęło.

— Nie może być! Jak to? Oni chcieli zrobić to samo, co wy?

— Tak.

— Wobec tego… jak mogło dojść do wojny?

— To nie była wojna, to było bezludne zderzenie dwóch idei.

— Anix powiedział mi, że bystry powstały jako broń…

— Może źle go zrozumiałeś. Nie powstały jako broń. Stały się bronią, spotkawszy to, co było skierowane tak, jak one.

Widziałem, że szuka z wysiłkiem słów pod nieruchomym wzrokiem tamtych i naraz ujrzałem tę scenę jakby ze strony. Człowiek siedzący z niewygodnie podkulonymi nogami wśród istot szeroko rozsiadłych na własnych wielkich stopach, ze sterczącymi do tyłu kolanami, w pozycji ciężkich ptaków–głowaczy.

— Zderzyły się dwie intencje Dobra — powiedział na? koniec mnich. — Różniły się tym, co szlachetny Tiuxtl nazwie programem. Lecz i tym nie bardzo. W gruncie rzeczy starły się przez to, że były dwoma projektami perfekcji. Jeśli staną naprzeciw siebie dwa kościoły jednego Boga, jeśli każdy stoi przy Nim, lecz łaknie wyłączności, niepodległej żadnym ustępstwom, to mogą stoczyć z sobą bitwę, choćby jej żaden nie chciał. Czy nie bywało tak w dziejach? A jeśli nawet oddanie Najwyższemu Dobru może zrodzić zagładę, o ileż pewniej sprawi ją wiara doczesna, skoro wyznawcy stworzą mrowiska bezmyślnych wykonawców. Dwa projekty szczęśliwego bezboża leciały sobie naprzeciw i spotkały się nie całkiem w pół drogi, ponieważ jeden miał jako sprawniejszy większą moc przebicia. Gdyby Kliwianom poszło lepiej, siedziałbyś teraz nie tu, lecz w kręgu ciemnych twarzy na południowym cyplu ich pogórza i słuchałbyś o zagładzie tajemniczego potwora północnej Taraktydy, pogrzebanej pod lodowcem Luzanii. Tyle że pewno znajdowałbyś się wśród świeckich, bo jak powiedziałem, Kliwianie odrzucili Boga, i przez to przyszłoby mi może trudniej znaleźć tam repenitentów…

— Więc oni naprawdę chcieli dobra..? Nie umiałem się oswoić z tą myślą.

— Chyba nie mniej ani bardziej niż Ojcowie Fundatorzy. Ale czas już na mnie. Zegnajcie, moi panowie.

Mnich wstał, dźwignął swój kamień i wyszedł, chyląc się pod ciężarem. Wziąłem zaraz Tiuxtla na spytki, czy było mu wiadome to, co zakonnik powiedział o Kliwii?

Nie zaprzeczył, upierał się jednak, że było inaczej, bo Kliwianie mieli autorytarne ideały, ich błogosferę miały tworzyć nie bystry, lecz molekularne mikroboty zwane pigmami, nie tylko mniej doskonałe, ale i bardziej brutalne od bystrów. Zaczął sypać fachowymi terminami, widziałem, że broni swej sprawy w dobrej wierze, ale przestałem go słuchać. Zresztą pora była już późna. Tamci dwaj wstali, by przyszykować legowiska. Tiuxtl zamilkł i też wstał z ociąganiem. Otaczały mnie pałubiaste oblicza pokryte zbitym aksamitnym puchem, o oczach rozstawionych prawie tak szeroko jak nozdrza, w których przy oddychaniu drżały maleńkie piórka. Szykując się do snu wyjąłem z ucha tłumaczkę i zrozumiałe głosy zmieniły się w serie prędkich dźwiękliwych treli. Poeta zbliżył do mnie sowie oczy, mówiąc coś, czego się domyśliłem, bo wskazał mi posłanie. Niebawem zapadł mrok, wszyscy posnęli, co poznałem po regularnych oddechach, sam jednak nie czułem wcale senności. Dobrze przynajmniej, że nikt nie chrapie, myślałem, bo nie znoszę chrapania. Prawda, jestem wśród Encjan, a oni chyba nie chrapią. Słyszał to ktoś o chrapiących wróblach lub pingwinach? W głowie miałem zamęt. Po co wziąłem na siebie trud gwiezdnej podróży? Żeby z gromadą byłych ptaków znaleźć się w czarnym jak loch brzuszysku półzdechłego kurd1a, półkurier dyplomatyczny, Ijon Tichy, była małpa. Osobiście nigdy nie byłem małpą, lecz żaden z nich też nie był nigdy ptakiem. Skąd to czepianie się zoologii w drzewie genealogicznym? Czy doprawdy, myślałem nieomal z rozpaczą, muszę w tak idiotyczny sposób myśleć o tak wielkich i ważnych sprawach? Czy poznałem tajemnicę Czarnej Kliwii? Chyba tak, ale okazało się, że to nie była żadna czarna i obca tajemnica, lecz coś aż nadto dobrze znanego. Ktoś zaczął chrapać, a potem i rzęzić, psyknąłem więc kilka razy wypróbowanym sposobem, lecz bez skutku. Podniosłem się na łokciu w obawie przed bezsenną nocą, aż charczenia przeszły w grzmiący bulgot. Płynęły ze wszech stron jak nawałnica. To nie oni, to tylko kurdel trawi. Burczy mu w brzuchu, uspokoiłem się. Leżałem i leżałem, a sen nie nadchodził. Jak paciorki różańca przesuwałem w pamięci dawne podróże. Tyle ich już było. Niejedna okazała się zresztą snem. Wspominałem przebudzenie po kongresie futurologów i przyszło mi do głowy, czy aby nie śnię i teraz. Nigdzie bezsenność nie może udręczyć tak dokumentnie jak we śnie, toż bardzo trudno zasnąć, gdy się już śpi. Łatwiej się wtedy przebudzić, to chyba zrozumiałe. Gdybym się teraz ocknął, iluż zaoszczędziłbym sobie zbędnych mozołów. Byłaby to doprawdy zacna „niespodzianka. Zebrałem więc siły na duchowe mocowanie z więzadłami, którymi tak mocno trzyma sen, żeby go rozedrzeć i zrzucić z siebie jak ciemny kokon, ale choć zdobyłem się na najwyższy wysiłek, nic z tego nie wyszło, Nie obudziłem się. Nie było innej jawy.