Выбрать главу

Trzeciego dnia Arachne zwlokła się z łóżka. Na zewnątrz krzyczały ptaki. Otwarła wąskie drzwiczki prowadzące do wirydarza. W warsztacie pojaśniało. Znad miski z zaschniętą strawą podniosły się muchy. Wzrok Arachne padł na zwój ciężkiego lnianego płótna o podwójnym splocie. Kupiła je tuż po śmierci matki, choć nie było jej do niczego potrzebne – za kosztowne, aby uszyła z niego coś dla siebie, i zbyt grube dla patrycjuszek, bo te wolały suknie i prześcieradła z najdelikatniejszych materii. Chwilę obracała w palcach krawędź lnu, szacując jego wytrzymałość i ciężar. Potem jednym szybkim ruchem zrzuciła ze stołu motki, igły i barwne szmatki. Rozpostarła na blacie płótno i zwęglonym drewienkiem zaczęła rysować wzór.

Wiosna i lato minęły jej jak we śnie. Kiedy nastały pierwsze przymrozki, zapakowała swoje dzieło w worek i znów ruszyła do Lido di Capra.

Lichwiarz nie okazał na jej widok zdziwienia. Odsunął się tylko, kiedy ruszyła pomiędzy kuframi i skrzyniami prosto do izdebki na tyłach szopy.

– Przynieś lampę – rzuciła przez ramię.

Słyszała za sobą jego niecierpliwe posapywania. Ale kiedy rozwiązała worek i rozłożyła na łóżku płaszcz, ucichł gwałtownie.

W mdłym blasku oliwnej lampki płótno mieniło się srebrem, błękitem i ultramaryną.

– Co to jest? – zapytał słabo Tuillio.

Pochylił się, oświetlił z bliska demona o twarzy młodzieńca. Każde pióro jego rozpostartych skrzydeł wyhaftowano z taką dokładnością, że zdawały się drżeć na wietrze. Płomyk zatańczył i coś zalśniło w srebrnej tęczówce demona – Lichwiarz cofnął się gwałtownie.

– Chcę księgę – powiedziała Arachne. – Przyniosłam zapłatę.

– Coś ty zrobiła, dziewczyno? – W głosie Tuillia był lęk.

– Uszyłam płaszcz wart twojej księgi. Ale jeśli go nie chcesz, sprzedam na rynku.

– Zostaw! – Lichwiarz stanął między nią a posłaniem. Otworzył szafę, spozierając zachłannie na szatę. – Weź – podał jej manuskrypt. – I jeśli potrafisz, nie wracaj tu więcej.

Pochwyciła księgę, schowała ją pod opończę i niemal pobiegła w górę uliczkami Lido. Przepełniało ją dziwne uniesienie. Miała ochotę na przemian śmiać się i płakać, jakby upiła się mocnym, niemieszanym winem. Wirowało jej w głowie. Fasady domów zdawały się pochylać ku niej, a marmurowe demony spoglądały z portalu Monastero dello Zodiaco, jak gdyby dobrze wiedziały, że ściska w dłoniach zakazaną księgę.

Dopiero późno w nocy odważyła się ją otworzyć. Najpierw bez tchu patrzyła na mapy nieba, wizerunki demonów wpisane między gwiazdy i zaklęcia, które pozwalają obliczyć trajektorię ich lotów, a potem ściągnąć w dół, do podksiężycowego świata, i nieodwracalnie spętać materią. Wczytywała się w nie powoli, z mozołem. Jednak z każdą przewróconą kartą zaklęcia traciły sens, choć wpatrywała się w nie tak długo, aż oczy zaczęły jej łzawić i piec z wysiłku.

Rozpłakała się wreszcie ze złości i rozczarowania. Nic tu nie było. Tylko garść głupich formuł wykradzionych pomniejszym magom, aby stworzyć magiczną kołatkę albo kajdany, których nie rozerwie nawet najsilniejszy niewolnik.

Ale nie był to atlas nieba, przed wiekiem ocalony przez Sirocco z Isola di Tutti Venti. Nawet nie jego marna kopia.

Nie umiała teraz zgadnąć, dlaczego sądziła, że pierwsza księga, znaleziona u drobnego lichwiarza, będzie tą właściwą. Może, dlatego, że księżniczki w baśniach zawsze bez trudu łamały wszelkie zaklęcia i spomiędzy setki marmurowych posągów wybierały ten jeden, jedyny, w którym biło serce ich ukochanego. A może wydawało się jej, że magia rozpozna krew Sirocco, płynącą w jej żyłach, i sama znajdzie do niej drogę. Nie pojmowała, jak mogła być tak głupia.

* * *

Tuillio skrzywił się na jej widok.

– Nie tego szukam – odezwała się od progu.

– Ale to kupiłaś, a ja przyjąłem zapłatę. – Położył na szalce kilka grudek srebra i waga zakołysała się gwałtownie. – Jestem zajęty. Idź stąd.

– Znajdź mi inną księgę.

Lichwiarz uniósł brwi.

– Masz kosztownego kochanka, dziewczyno. I nie wygląda, aby czynił cię szczęśliwą.

– Nie twoja rzecz. Po prostu powiedz, czego chcesz.

Zastanawiał się chwilę.

– Przynieś mi następny płaszcz. Błękitny jak niebo i purpurowy jak płomień.

– To zajmie mi, co najmniej pół roku! – wybuchnęła z rozpaczą. – Nie mogę tak długo czekać.

– Wszystkim młodym się tak wydaje – zadrwił Tuillio. – Ale ja jestem stary i wyćwiczony w cierpliwości. Mogę poczekać. I znajdę ci magiczną księgę, która pozwoli odnaleźć demona na nieboskłonie i uczynić go swoim niewolnikiem. Czy tego właśnie szukasz?

Na moment przeraziła się, że równie łatwo przejrzał jej zamysły. Mógł donieść na nią książęcej straży i jeszcze tej nocy warta zaprowadziłaby ją do katowni pod Torre dei Falconi. Opanowała się jednak.

– Szukam daru dla mojego kochanka – rzekła z godnością – a on nie przywykł zadowalać się byle, czym. Śmiał się, że przyniosłam mu garść jarmarcznych zaklęć i kazał mnie przepędzić. Potrzebuję czegoś lepszego. Czegoś, co go zadziwi i przerazi jednocześnie.

Lichwiarz pokiwał głową.

– Skoro tak wolisz, dziewczyno… Wróć tu z płaszczem.

* * *

Zajęło jej to jednak więcej niż sześć miesięcy. Przeszła jesień i minęła zima. Przekwitły kwiaty w wirydarzu, ale Arachne nie miała czasu ich zrywać i wplatać we włosy. Kiedy noce stały się gorące i krótkie, młodzieńcy i dziewczęta z Vicolo delle Tessitrici zaczęli się zbierać na placach i tańczyć przy dźwiękach piszczałek i bębenków. Jednak Arachne ani razu nie przyłączyła się do ich zabawy. Do późnej nocy siedziała w warsztacie. Gdy słońce zachodziło, rozpalała lampkę i pracowała dalej, aż dłonie drętwiały jej ze znużenia i krew z pokłutych palców drobnymi kropelkami ściekała na płótno.

Czasami w glinianej miseczce z miedziakami ukazywało się dno i musiała przyjmować drobne zlecenia. Wyszywała chorągwie do świątyń i ozdabiała białym haftem delikatne koszule patrycjuszy, a mieszkańcy Brionii podziwiali jej pracę, jak niegdyś kunszt Despiny. Jednak pochwały tylko niecierpliwiły Arachne. Wysłuchiwała ich ze zdawkowym uśmiechem, jej myśli zaś krążyły nieustannie wokół purpurowo-błękitnego płaszcza. Nie mogła się doczekać, aż zamknie drzwi warsztatu, zasunie rygle i pochyli się nad wizerunkiem powietrznego demona z ognistym mieczem w ręku. Nawet, kiedy zapadała w płytki, niespokojny sen, czuła na policzkach żar jego oddechu, a spod powały dobiegał ją przyciszony szelest skrzydeł.

Minął prawie rok, zanim skończyła pracę.

– Usiądź – powiedział Tuillio, kiedy zobaczył, że opończę ma doszczętnie przemoczoną jesienną ulewą. – I napij się. Mam grzane wino.

Popchnął ku niej gliniany, brązowy kubek.

– Nie przyszłam tu z wizytą, tylko po księgę – odparła, lecz była tak zziębnięta, że głos jej drżał i nie mogła rozwiązać troczków. – Pomóż mi! – Cisnęła mu ponad stołem sakwę.

Lichwiarz pochwycił ją w locie, ale nie spuszczał wzroku z dziewczyny. Zrobiło się jej nieswojo. Odgarnęła za ucho kosmyk rudych włosów, który wysunął się jej spod kaptura, i aby pokryć zmieszanie, pociągnęła łyk wina. Było mocne, zaprawione korzeniami oraz miodem.