O tym wszystkim należy pamiętać, jeśli chce się zrozumieć, kim był Rocco.
Starucha zdawała się czuć dzisiaj lepiej. Zanim zapadła w drzemkę, dyktowała dobrą chwilę, za nic mając nerwowe pochrząkiwania skryby, który z najwyższą niechęcią spisywał jej wynurzenia o księciu-magu Brionii. Nie śmiał jej jednak skarcić, bo opiekunka przeoryszy, która nieodmiennie towarzyszyła im w tych spotkaniach przycupnięta na niskim stołku w kącie komnaty, nie spuszczała z nich oczu. Widać zbudowana tym przykładem pokory i miłosierdzia, bo przecież mowa była o Roccu, mordercy ojca Luany, człowieku, który nadto wystawił na straszliwe niebezpieczeństwo jej nieśmiertelną duszę, pełnym aprobaty skinieniem kwitowała każde słowo przeoryszy. Skryba był pewien, że gdyby tylko mogła, zaglądałaby mu przez ramię, czy nie uronił choćby jednej litery.
Zacisnął zęby, aby powstrzymać pełen satysfakcji uśmiech. Na szczęście słabość i ułomność natury kobiet nie pozwalała wystawiać ich na pokusy, niesione przez znaki pisma – w tym względzie mnisi i czarnoksiężnicy byli całkowicie zgodni – on zaś stworzy dzieło swojego życia, żywot świątobliwej niewiasty, która podeptała łby demonów i cisnęła je w ogień. I nie przeszkodzą mu w tym żadne przedśmiertne mamrotania konającej mniszki.
Szarpnął ją za ramię. Czas płynął nieubłaganie i z każdym dniem była coraz bliżej śmierci, musiała, więc mówić, musiała dokończyć tę historię chociażby po to, by wiedział, co w przyszłości przemilczeć i zmienić, aby tym lepiej służyło zbożnemu dziełu.
Przeorysza wzdrygnęła się i obronnym gestem, na oślep, zacisnęła palce na zawieszonej u pasa perle. Wedle legendy ów klejnot powstał z łez jej matki, która, uwięziona w klasztorze z rozkazu Rocca i zmuszona patrzeć na powolne konanie synów, modliła się, błagając Pana, aby ocalił, chociaż ostatnie z jej dzieci. Przeczuwając rychły zgon, księżna podarowała klejnot córce, aby odtąd ów znak Najwyższego chronił ją i podtrzymywał w wierze.
Z namysłem przygryzł wargę. Tak, tę historię mógł zapisać – oto owoc miłości matczynej przeistacza się w mistyczny wizerunek doskonałości i wiary, który towarzyszył opatce w dniach zwątpienia i rozjaśniał mrok, odstraszając potwory. Mówiono, że Luana nic więcej nie wyniosła z gorzejącej cytadeli. Niespełna dziesięcioletnia, przeszła przez dziedziniec wśród płomieni i demonów, które odstręczał cudowny blask bijący z perły. Potem zaś, wciąż ściskając klejnot w dłoni, wkroczyła w ciemny owal portalu świątyni, na zawsze pozostawiając za sobą dawne życie. Była to pobożna opowieść, pełna budującej nauki. Niewątpliwie należało ją zapisać.
– Zostawcie ją, panie. – Opiekunka położyła mu rękę na ramieniu. – Jest znużona i coraz częściej osuwa się w sen.
Syknął ze złości, że ośmieliła się przemówić niepytana i, co więcej, dotknąć nieczystą dłonią konsekrowanego mnicha. Rozpoznawał w niej prostą istotę, służkę z najniższego chóru, jakąś chłopską córkę albo sierotę przygarniętą do klasztoru z litości, bez żadnego posagu i zawczasu przeznaczoną do posługi, która mogła nie pojmować, że przystoi jej posłuszeństwo oraz milczenie, szczególnie w obliczu czcigodniejszych od niej i bardziej zasłużonych w wierze. Ignorancja jednak nie usprawiedliwiała występku. We własnym klasztorze rad byłby ją kazał obić rózgą aż do pierwszej krwi. Ale w Brionii życie było odległe od prostych, dobrych obyczajów z Costa dei Gabbiani, a świątobliwa Luana dziwnie gustowała w obecności prostaczków i, dopóki przeorysza żyła, musiał cierpieć obecność jej opiekunki.
Zapewne wyczuwszy jego zakłopotanie, mniszka ośmieliła się na więcej.
– Pozwólcie jej śnić – powiedziała cicho. – Wtedy jest szczęśliwa. Wy także wydajecie się znużeni, przyda się wam chwila wytchnienia.
Współczucie rozgniewało go jeszcze bardziej. Odtrącił jej dłoń z taką gwałtownością, że kobieta zatoczyła się i upadłaby, gdyby nie przytrzymała się gzymsu przy kominie.
– Precz – wysyczał przez zęby. – Nie prowokuj mnie, kreaturo, abym własną ręką nie nauczył cię pokory, skoro inni zaniedbali twoje wychowanie. I nie broń mi przystępu do starej, bo ona wkrótce zdechnie, ty zaś zostaniesz w klasztorze, na łasce tych, którzy przyjdą po niej, a uwierz mi, że oni nie będą pobłażali krnąbrności. Zanim jednak tak się stanie, muszę usłyszeć, co ta wywłoka może mi opowiedzieć o upadku domu Brionii i demonach, które ją sprowadziły…
Jakiś ruch, pochwycony kącikiem oka, przykuł jego uwagę i zamącił słowa. Odwrócił się i dostrzegł, że przeorysza rozbudziła się zupełnie. Sztywno wyprostowana, wbijała w niego spojrzenie niewidzących oczu. Policzki miała blade jak pergamin, dłonie spoczywały nieruchomo na podołku, zaciśnięte wokół perły, lecz był pewien, że usłyszała każde słowo.
Poczuł nieprzyjemną suchość w ustach, ale opanował się prędko. Ostatecznie dobrze, że stara strega usłyszała przed śmiercią kilka słów prawdy. Nic mu nie mogła zrobić.
Wtedy Luana przemówiła wysokim, świetnie ustawionym głosem, zupełnie niepodobnym do jej codziennego mamrotania.
– Chcesz usłyszeć o upadku domu Brionii, mnichu? Czy jesteś jednak pewien, że zniesiesz wiedzę o demonach, które nie czają się w ciemności, niezdolne postawić stopę na poświęconym gruncie, ale śmiało stają przed tobą w koronie z płomieni, a ich spojrzenie jest władne spopielić twoją nieśmiertelną duszę? Czy naprawdę pragniesz stawić im czoło i sprawdzić, jaką osłoną okaże się twoja wiara?
Już pierwsze słowa sprawiły, że poczuł się jak zarośnięty, bosonogi rybak, znienacka postawiony przed obliczem wielkiej pani i oskarżony o kradzież kolorowego świecidełka z jej ogrodu. A ona naprawdę była wielką panią, zrodzoną i ukształtowaną do władzy, wychowaną w cytadeli, którą uważano niegdyś za centralny punkt świata, początek i koniec wszelkich dróg i baśni. Kiedy wszyscy inni uciekli z Brionii, zostawiając za plecami dymiące zgliszcza cytadeli, samotnie przetrwała w miejscu grozy, choć była nieomal dzieckiem, zda się, niezdolnym przewodzić innym. Kobiety jednak przybywały do niej na długo przed tym, jak mnisi pobłogosławili jej święte powołanie. Oddawały się w opiekę pustelnicy z briońskiej katedry nie dlatego, że widziały jej nabożność i osobliwe cuda, którymi broniła się przed zakusami demonów. Nie, dla nich była po prostu księżniczką, która nie odstąpiła swoich poddanych w godzinie trwogi. Świątobliwość nie miała żadnego znaczenia. Gdyby poślubiła któregoś z czarnoksiężników, którzy ubiegali się o jej rękę, i naznaczyła go władcą, ludzie Brionii również ulegliby jej woli.
Zrozumiał nagle, że dopiero ze śmiercią Luany tamten świat naprawdę zniknie i zatrze się w ludzkiej pamięci. Póki żyła, istnieli też magowie, ich czary i demony formowane w kształty zwierząt oraz roślin, ich bale i gonitwy za łabędziami, które, pochwycone, przemieniały się w dziewczyny, ich pieśni, upajające jak wino, gobeliny, w których zapisano przyszłość, i krople krwi, przemawiające ludzkim głosem. W pamięci Luany wszystko to było rzeczywiste i tak wyraźne, jakby wydarzyło się zaledwie wczoraj.